Miałam gruby blond warkocz i prostą grzywkę, uciętą jak od linijki. Z warkoczem to była cała historia, pełna krzyków, jęczeń i fochów na mamę, bo codziennie rano, gdy próbowała okiełznać moje kompletnie niesforne włosy, bolało jak cholera. Miałam też modne dżinsy-dzwony i bluzki jak z amerykańskich teledysków, takie z podwójnym rękawem, długim i krótkim. Miałam szaro-niebieski plecak, i wiecznie wypchaną boczną kieszeń, pełną kanapek z pasztetem, z szynką albo z serem. Z jajkiem nie chciałam, bo mówiłam mamie, że śmierdziało.
Miałam duże marzenia.
Moje marzenia były różne – bo najczęściej sezonowe. Raz chciałam spotkać się z jakimś ówczesnym idolem, innym razem – uczyć się w Hogwarcie, a kolejnym – mieć dwa koty i dom z ogródkiem, bo od kiedy pamiętam, mieszkałam w bloku, więc wiadome było, że ciągnie mnie do czegoś, czego nie posiadam.
Przez całe życie starałam się te marzenia trzymać w sobie i nie wypuszczać. Starałam się o nie dbać jak o kwiatka, którego dostajesz od ukochanej osoby.
Ale im starsza byłam, tym trudno było je utrzymać. Przychodzili ludzie, którzy kopali je boleśnie, prychając i mówiąc “nie dasz rady” albo “to jest głupie“. Bez pytania wpychali się do mojego życia i wyrywali mi je z rąk, rzucając nimi na śmietnik. “Happy end jest tylko w filmach” – słyszałam, kiedy przez łzy obserwowałam jak z pasją skaczą po czymś, co kiedyś było moim marzeniem.
Zdeptali mi prawie wszystko.
I w takim momencie trudno dalej się trzymać kurczowo swoich marzeń. Bo wtedy człowiek myśli: a co, jeśli mają rację? A jeśli rzeczywiście nie dam sobie rady? Takie ziarno niepewności ciągle rośnie i przy każdej możliwej sytuacji próbuje utwierdzić mnie w przekonaniu, że jestem nie wystarczająco. Nie wystarczająco bystra, za mało inteligentna Nie tak ciekawa, jak powinnam być.
Znasz to?
Pierwszy raz w Blogu Roku startowałam chyba w pierwszej klasie gimnazjum. Zdobyłam jakieś dziesięć głosów, wszystkie od rodziny i z własnego telefonu. Miałam trzynaście lat i myślałam, że tyle wystarczy, żeby dostać się dalej. Zgłosiłam wtedy swoje opowiadanie i chciałam, żeby oceniła je pisarka. Byłam tak rozczarowana, że mi się nie udało, że płakałam cały wieczór, chlipiąc prosto na zeszyt z matmy.
Potem, drugi raz – zgłosiłam bloga na pierwszym roku studiów. Poszło mi tak samo szałowo. Wiedziałam, że nie mam szans: do tego trzeba by było armii oddanych czytelników, ja takiej nie posiadałam.
I nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że w tym roku też postanowiłam się zgłosić. Uwierzyłam, że tym razem jestem w stanie wywalczyć miejsce w pierwszej dziesiątce. Tylko tyle było mi potrzeba. Uwierzenia, że mogę. Potwierdzenia, że ktoś mnie lubi czytać i docenia moje pisanie. Po latach ludzi plujących i próbujących zdeptać moje marzenia, blog stał się miejscem, dzięki któremu znów uwierzyłam w siebie.
Kiedy się zgłaszałam, chciałam sobie obiecać, że nie będę żebrać o głosy. Bo przecież jak ktoś chce wysłać, to wyśle, nie? A potem sytuacja się zmieniła, bo okazało się, że w rankingu jestem 16 i brakuje mi tylko 6 miejsc do pierwszej dziesiątki. I znowu, naiwnie, uwierzyłam, że dam radę i że mogę.
I dałam radę dostać się do pierwszej dziesiątki! Właśnie dzięki WAM!