Czasami marząc o jakichś celach, wydaje nam się, że gdy już przekroczymy linię mety, zdobędziemy to, co chcemy zdobyć, wygramy to, co mamy wygrać i wreszcie będzie tak, jak kiedyś nam się wymarzyło, to dopadnie nas jakieś niesamowite szczęście. Wielkie spełnienie. No, ogólnie, zaczniemy być najszczęśliwszymi ludźmi na całym świecie, bo przecież kiedy człowiek spełnia marzenia, to wybucha szczęściem, co nie?
Może przez pierwsze dwie minuty.
Jesteśmy trochę zepsuci. I nie martwcie się – nie mówię tylko o Was, nie jestem taka niemiła – mówię także o sobie. No, tak właściwie to o prawie wszystkich ludziach na tej ziemi.
Widzicie – z jednej strony dążymy do CZEGOŚ. Dla jednego to “coś” to będzie ilość sprzedanych czapek robionych na drutach, dla drugiego – wygrana w zawodach, dla trzeciego – potomstwo, dla kolejnej osoby wygrany konkurs czy liczba zarobionych pieniędzy. Nie nam oceniać, co kogo jara – każdy ma swoją rzecz, do której dąży.
I co się dzieje, kiedy już ją osiągnie?
Wydawałoby się, że osiąga pełnię szczęścia: i może tak jest przez pierwszy dzień, dwa czy trzy. Nikt jednak nie mówi, co się dzieje potem.
Koło się zamyka i zabawa zaczyna się od nowa.
WIECZNA POGOŃ ZA KOLEJNYM CELEM
Czasami obserwując jakichś super bogatych ludzi, którzy mimo swojego ogromnego majątku dalej robią rzeczy, które te pieniądze mnożą, zastanawiam się: “na cholerę im kolejna kasa? Gdybym ja miała tyle forsy, to już bym się nie pakowała w jakieś kolejne projekty” (oczywiście zakładając, że te projekty to typowa “praca”, a nie pasja). No bo umówmy się: ile można zarabiać? Przecież w pewnym momencie tych pieniędzy jest taka absurdalna ilość, że nie idzie tego wydać*.
*a przynajmniej mi się tak naiwnie wydaje.
I myślę, że nie jestem jedyną, która się nad tym zastanawia. Mówimy to, a następnie – czasami nawet tego nie zauważając- sami wskakujemy z jednej rzeczy w drugą. “Ten projekt to mój największy cel” zarzekamy się z przejęciem. I gdy udaje się go zrobić, na drugi dzień myślimy już o kolejnym. “Ta rzecz to moje największe marzenie, zawsze chciałam to mieć” – a potem bum! Po zakupie sprzętu i dwóch dniach zabawy, to wszystko szarzeje, powszednieje, jest zwykłe.
Dążymy do rzeczy, czasami po trupach, czasami kosztem swojego czasu, relacji, zdrowia, a kiedy udaje nam się osiągnąć nasz “sukces”, nasze “marzenie”, to… jakoś to wszystko staje się takie normalne. A my już szukamy wzrokiem za kolejnym punktem do odhaczenia.
I nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to jest tak potwornie smutne!
TO NIE JEST WYSTARCZAJĄCO DUŻE NA SZAMPANA
Gonienie z jednej rzeczy za drugą to jedno – a drugie to nasza ślepota na rzeczy, które dzieją się codziennie. Teraz możecie sobie wyobrazić, że jesteśmy w sądzie, a ja wychodzę na środek i mówię: wysoki sądzie, przyznaję się do winy (jeśli tak się nie mówi, to trudno, swoje przekonania o procesach znam tylko z programu “Sędzia Anna Maria Wesołowska” i amerykańskich seriali”).
Przyznaję się do winy. Jestem ślepa. I założę się, że bardzo wiele osób, które to teraz czyta, też ma ten rodzaj ślepoty. Polega on na tym, że w tym ciągłym zafiksowaniu się na jakichś dużych marzeniach, codzienności, rutynie, nie dostrzegamy małych rzeczy, które nam się udają.
Albo je dostrzegamy, ale machamy ręką i mówimy: to nie jest takie na szampana.
To przecież nic takiego. Każdy tak może. To nie takie ważne. To nie takie duże. Trzeba przecież zrobić coś z pierdolnięciem, żeby świętować i wyciągać szampana.
BRAWO, BRAWO, BRAWO!
Kiedy byliśmy małym bobasem z uroczymi fałdkami na bicepsach i udach, wystarczyło cokolwiek, żebyśmy dostali brawa.
- uśmiechnął się – BRAWO!
- powiedział “mama” – BRAWO!
- usiadł – BRAWO!
- przesunął się pół metra na czworaka – BRAWO!
- zaczął chodzić – BRAWO!
Każdy sukces – mały, duży, średni – to jedno wielkie BRAWO! Każdy udany krok, powiedziane słowo, zrobienie rzeczy, która jest w sumie normalna, ale dla bobasa ogromna – to święto, które się po prostu hucznie celebruje.
W dorosłym życiu świętujesz tylko wtedy, kiedy rzeczywiście jest to coś “dużego”. A na drugi dzień po świętowaniu już o tym zapominasz.
Codziennie robisz też milion świetnych rzeczy, ale one przecież są za małe na szampana. Zbyt proste. Zbyt zwykłe.
SKORO CZEKAMY NA WIELKI HUK, TO KIEDY BĘDZIEMY ŻYĆ?
Tylko… czy nie jest tak, że to jest właśnie życie? Składa się z tych małych, zwykłych rzeczy? I skoro tak – to czy małe sukcesy też nie zasługują na swoje BRAWO? Czy naprawdę musimy wystrzelić się w kosmos, wygrać największy z możliwych konkursów, zarobić milion złotych, uratować cały kraj, zdobyć medal na Igrzyskach, żeby móc poklepać siebie po plecach i powiedzieć: DOBRA ROBOTA?
Przecież to szkoda życia na czekanie, aż coś WIELKIEGO się wydarzy! Ile dni straconych, ile dni przeczekanych, żeby w końcu osiągnąć cel – który często po osiągnięciu nie wydaje się już taki duży. Sukces smakuje słodyczą i goryczą jednocześnie. Przez pierwsze chwile na języku czujesz cudowną, lepką słodkość, ale zaraz potem jest trochę gorzko, bo skoro ty mogłeś to coś osiągnąć, to czy to naprawdę było takie duże? A może jest coś innego? Może można więcej, szybciej, lepiej? I ot tak, w ciągu naprawdę krótkiego czasu, z marzenia o którym się śniło, coś staje się “zwykłą codziennością”.
Sami sobie robimy pod górkę.
BĄDŹ BOBASEM, CZYLI O DOCENIANIU WSZYSTKIEGO
I nie wiem jak Wy, ale mi się to bardzo nie podoba. Na tyle, że chciałabym to zmienić i zacząć cieszyć się, celebrować i naprawdę dostrzegać te mniejsze rzeczy również.
A z tych wielkich cieszyć się i smakować posmak spełnionego marzenia dłużej niż przez dobę. Myślę tylko, że jest to praca nad sobą, która trochę trwa – nie da się z dnia na dzień postanowić i nagle przestawić – ale na pewno mam zamiar próbować.
Chcę zostać bobasem, który codziennie słyszy BRAWO – nawet, jeśli to “brawo” słyszy tylko i wyłącznie od siebie.