Kiedy jakiś czas temu czytałam artykuły na temat tego, jak obecna sytuacja – pandemia, izolacja – może wpłynąć na naszą głowę i samopoczucie, nigdy nie powiedziałabym, że ja też mogę to w jakiś sposób odczuć.
Nie mam przecież aż takich powodów.
Moja sytuacja wcale nie jest taka zła. Odpukać – nikt z rodziny nie zachorował, nie straciłam całkowicie pracy, nie muszę się zastanawiać, jak opłacić kredyt hipoteczny, a obecnie znoszone obostrzenia sprawiają, że być może mój ślub i wesele jednak się odbędą (“być może” – to idealne określenie! Ciągle obserwujemy sytuację).
Słowem: nie mam na co narzekać, bo jakby nie było – jest mnóstwo osób, które ma gorzej.

Izolacja też nie była szczególnie bolesna – rzuciliśmy się z Patrykiem w wir pracy i ten kontakt z ludźmi online sprawiał, że nie wychodzenie z domu nie było wcale takie złe.
Dlaczego więc ciągle czuję się jak na kolejce górskiej?
GÓRA, DÓŁ, GÓRA, DÓŁ
Jak tylko sytuacja się jakkolwiek poprawia – jadę w górę. Myślę sobie: będzie dobrze, rzeczy wrócą do normy, może nie będzie tak źle, najgorsze już za nami. Powoli działam sobie z organizacją wesela, mam nawet momenty, w których kompletnie się tym jaram i zapominam, że nic nie wiadomo. Że chcę być po prostu szykującą się panną młodą.
Myślę sobie: może te projekty, które miały być, odbędą się w drugiej połowie roku. Może praca wróci do większej “normy”.

Może koncert w listopadzie się odbędzie. Może te odwołane koncerty, na które mieliśmy jechać, bo planowaliśmy sobie koncertowy i imprezowy rok, niedługo będą miały nowe daty. Przecież już można coraz więcej, chyba jest okej? Chyba mogę spokojnie odwiedzać rodziców, chyba mogę przestać mieć wyrzuty sumienia, że gdzieś pojechałam?
A potem jest zjazd w dół.
Mało mi już teraz potrzeba do zjazdu. Wystarczy kolejna wiadomość w mediach, która gdzieś mi mignie (staram się ich unikać, bo źle to działa na moje samopoczucie), jakiś krzyczący nagłówek (niestety często podkoloryzowany), wywiad, wypowiedź albo po prostu dobowa statystyka, która nie napawa entuzjazmem. Albo zapowiedź jesiennego nawrotu. No, mówię Wam – teraz to już iskra wystarczy.
I zjeżdżam kolejką w dół, zamartwiając się każdym możliwym szczegółem.
I ZAPOMNIAŁAM, ŻE MAM DO TEGO PRAWO

Problem chyba polega na tym, że mało kiedy rzeczywiście pozwalam sobie na odpowiednie odczuwanie tego zjazdu w dół, bo przecież nie mam na co narzekać. Nie jest AŻ TAK źle.
Tylko czy rzeczywiście prawo do smutku masz tylko wtedy, kiedy jest cholernie źle?
Gdy stanę z boku i patrzę na to wszystko z perspektywy osoby trzeciej, to w sumie sporo mi się w życiu poprzewracało. Wszystkie plany zawodowe, wszystkie plany wyjazdowe, finanse, zarobki, tak naprawdę w sumie wszystko, co miałam zaplanowane lub było umówione, już nie jest aktualne.
Jako osoba lubiąca stabilność – wprawia mnie to w niepokój i ciągle sobie zabierałam możliwość odczuwania tego, bo przecież dach mi się nad głową nie wali. No ale przecież nie musi, prawda? Może warto byłoby dać sobie prawo do tego, żeby pozwolić sobie na poczucie się gorzej czy marudzenie pod nosem, zamiast ciągle zgrywać bohatera.
SAMOPOCZUCIE NIE JEST WYRYTE W KAMIENIU
Ciągle zapominam, że nasze samopoczucie psychiczne to coś płynnego. Że MOGĘ się poczuć źle, będąc optymistką. Że mam prawo do tego, żeby coś, co mi zabiera stabilność – jak, powiedzmy, pandemia – nieco psuło mi humor. Że mogę w poniedziałek obudzić się w świetnym humorze i wybierać kwiatki do wianka, a we wtorek wstać, przeczytać jakiś nagłówek i poczuć, że grunt mi się trochę osuwa pod nogami.
Dotarło też do mnie, że jestem naprawdę jedzą sama dla siebie, blokując sobie prawo do odczuwania czegoś (“bo przecież nie mam tak źle, więc nie mogę narzekać”). A już zwłaszcza w tak nieprzewidywalnej sytuacji, w jakiej teraz jesteśmy, doskonale zdając sobie sprawę, że moje największe wartości to stabilność, przewidywalność, bezpieczeństwo, rutyna i harmonogram.
TO GDZIE TEN NOWY ROZDZIAŁ?
Co do tego, że w końcu będzie dobrze – nie mam wątpliwości. Prędzej czy później. Tak samo jak nie mam wątpliwości w to, że pewnie jeszcze dzisiaj mi się humor odmieni albo jutro wstanę prawą nogą i nie natknę się na informacje, które mnie znów zestresują.
Nic jednak nie poradzę na to, że chętnie poznałabym datę końcową. Wiecie, że w czwartek, o piątej rano, za 3 miesiące, to wszystko się skończy. Czy coś w tym stylu. Uwielbiam wiedzieć dokładnie, ile czasu coś trwa i mój mózg naprawdę wariuje w sytuacji, kiedy więcej jest znaków zapytania, niż jakiejkolwiek pewnej informacji.
A Wy jak sobie radzicie z tym wszystkim? Potraktujcie sekcję komentarzy jako bezpieczną przystań – nawet, jeśli “obiektywnie” nie macie “wielkich problemów” – tutaj możecie spokojnie powiedzieć, jeśli czujecie się zestresowani, smutni albo źli na to wszystko, co się wydarzyło.
W końcu każdy z nas ma do tego prawo.
Podpisuję sie pod tym nogami, rękami, wszystkim co mam ! Tak trudno jest mi pozwolić sobie na te dołki – a jak już się pojawią od razu w głowie mam, że inni mają gorzej…. Dlaczego nam, osobom, które właśnie tak jak mówisz – cenią sobie stabilnosc, harmonogram , tak cięzko jest pozwolić na smutek w obecnej sytuacji? Niepostrzegając go jako słabości…
Ja też mam niby pracę, którą mogę wykonywać zdalnie, więc pod tym względem wszystko jest jak było, ale właśnie dobija mnie ta niepewność i niemożliwość snucia planów, bo co, jeśli będzie kolejna fala na jesień? A co, jeśli znowu będą jakieś ograniczenia? Co z wyjazdami za granicę/powrotami do kraju? Same niewiadome… Też tak mam jak Ty, że czasem jest spoko, a czasem mnie to przeraża…
Marta pięknie to wszystko opisałaś co ja także czuję tak jak Ty!Ja niby nie powinnam aż tak narzekać bo mam pracę, dzieci bezpieczne mogą być z nami w domu,mam więcej czasu na sen,na sport i można robić rzeczy na które nie miałam czasu przez dojazdy i zmęczenie itp. Ale ten brak wiedzy co będzie sprawia we mnie lęk,niepokój,czasami złe nastawienie z mojej strony. Ja także lubię mieć poukładane życie. Chaos w głowie wytwarza we mnie lęk. Staram się w takich momentach rozmawiać z mężem, czy z osobami znajomymi telefonicznie. Albo po prostu wsiadam na rower stacjonarny i włączam jakiś serial na Netflix albo zabieram męża i dzieci na rower po okolicy. Tak jak kiedyś pisałaś mam osoby z którymi czasami lubię porozmawiać o codzienności i jakoś odnaleźć się w tej rzeczywistości. Pozdrawiam Cię i jutro pocwicze z Tobą tylko jeszcze zobaczę jakie ćwiczenia wybiorę:)
Ja też czuję się jakbym nie miała prawa narzekać. Z pozoru wszystko jest przecież okej, mam dach nad głową, co miesiąc przypływ gotówki, jestem zdrowa, ćwiczę i gotuję. Tylko pozory nie pokazują co za tym stoi.
W pandemię wchodziłam walcząc z zaburzeniami odżywiania, myślałam że je już rozgryzłam – ale wszystko się zmieniło kiedy wszyscy na około zaczęli panikować, że w dobie pandemii przytyją i wpadłam. Najpierw ze stresu nie mogłam jeść, a potem zaczęłam ćwiczyć. Jeden trening, potem drugi, a potem niemal płacz gdy nie mogę zrobić 7 treningu w tygodniu. Do tego doszło chroniczne zmęczenie bo praca online okazała się harówką po kilkanaście godzin dziennie. I nawet nie wiem kiedy znowu tkwię w tym z czego miesiącami wychodziłam.
Ja nawet nie oczekuję, że pandemia i normalność wrócą w niedługim okresie czasu – po prostu jak Ty potrzebuję znać datę, do której muszę jeszcze przetrzymać – walczę i teraz ale potrzebuję odrobiny normalności by to pokonać.
Mądrze mówisz, każdy powinien sobie pozwolić na odczuwanie emocji wedle własnych potrzeb. Też jest mi smutno z powodu odwołanych imprez i planów. O tej porze roku miałam już ogarniać szkolenia dla służb informacyjnych i z pierwszej pomocy, a tymczasem nadal czekamy na jakikolwiek znak, że możemy bezpiecznie się spotkać i je przeprowadzić. W międzyczasie dostajemy mailowo wiadomości, że pamiętają o nas i wyczekują, więc to trochę podnosi człowieka na duchu 🙂 Siedzenie w domu prawie trzy miesiące to była dla mnie mordownia. Jestem z tych osób, które ładują się dzięki spotkaniom z ludźmi i robieniu czegoś razem. Wkurzona siedzeniem w jednym miejscu, wywalczyłam wcześniejszy powrót do pracy, i chyba to mnie mocno ratuje bo moje zajęcie polega na pomocy w diagnozowaniu chorych, także w wyniku pandemii. Wyczuwam, że znowu robię coś istotnego i staram się angażować, działać jak najlepiej. Powrót do czegoś, co się lubi, jest najlepszym lekiem na zaistniałą sytuację. Mam nadzieję, że niedługo wszyscy będą mieli taką okazję. Trzymam kciuki za Wasz ślub i inne plany, żeby zadziało się tak, jak sobie wymarzyliście! I żebyśmy się spotkali na jesień nad morzem 🙂
Mam dokładnie takie same odczucia jak Ty. Łącznie z tym, że niby “wszystko” można – a właściwie przez to do końca nie wiem czy odbędzie się mój ślub.
Sto procent racji! Ja dopiero całkiem niedawno nauczyłam się, że każdy ma prawo do smutku, złego samopoczucia, do czucia się niepewnie i nieswojo i teraz mam misję życiową, by mówić to wszędzie. Nie musi przechodzić nad nami trąba powietrzna, nie musimy leżeć w szpitalu ani liczyć budżetu i dochodzić do wniosku, że w tym miesiącu kupimy sobie minus chleb i minus herbatę. To bardzo ważne, by podkreślać to prawo do czucia się źle nawet w kontekście wspierania osób cierpiących na depresję – bo to przecież tak, jakby im mówić “hej, nie bądź smutny, inni mają gorzej, więc ciesz się życiem”. To tak nie działa!
Także, Marta, daj sobie pozwolenie na gorsze dni, bo każdy ma do tego prawo, a my wszyscy będziemy trzymać kciuki za Twoje plany <3
Z jednej strony dzięki pandemii mój narzeczony mógł prawie 2 miesiące spędzić z naszym nowonarodzonym synkiem, nie straciliśmy pracy, nikt z naszych bliskich nie zachorował ale z drugiej strony.. Dziś miałam brać ślub, do tego ta izolacja źle na mnie wpłynęła, brakuje mi wyjść, spotkań, swobodnego kontaktu z innymi..
Ajjj, dobrze wiem, o czym piszesz. Mam tak samo, tylko do zjazdu w dół nie są mi potrzebne żadne dodatkowe bodźce. Czasami po prostu budzę się rano i zastanawiam się nad sensem życia, a to nie wpływa na mnie pozytywnie, wręcz przeciwnie… Bywa różnie, bywa ciężko, bywa źle. I zdecydowanie więcej jest tych gorszych dni niż lepszych. Ale… kiedyś będzie lepiej, prawda? 🙂 Czekamy na te lepsze dni, kiedy wszystko będzie jasne, klarowne, a największą wątpliwością będzie wybór odpowiedniej sukienki do pracy 😉
Jakby ta pandemia wybuchła 50 – 100 lat temu ofiary liczylibyśmy w milionach nie w tysiącach. Technika i medycyna poszły tak do przodu, że jakoś sobie radzimy z tą pandemią. Śmiało można też powiedzieć, że za rok może dwa wszystko wróci do normy.