Bo nie wiem od czego zacząć ten tekst.
Witajcie.
Nie, czekaj.
Dzień dobry.
Też nie, bo piszę to o dwudziestej pierwszej w sobotę.
“Każdy z nas jest człowiekiem” – nie, to już kiedyś mówiłam.
To może szczerze, zakładając, że nikt tego nie wykorzysta przeciwko mnie: zgubiłam gdzieś tą Martę, która jeszcze trzy lata temu potrafiła na tym blogu napisać szczerze, co myśli.
I która pięć lat temu potrafiła napisać tekst o tym, że jest zażenowana tym czy tamtym.
Poszła gdzieś i jak Boga kocham, nie potrafię jej znaleźć. Zgubiła się jak ulubiona skarpetka w praniu. I najgorsze jest to, że tak jak w praniu – nie orientujesz się od razu, tylko po jakimś czasie, że pralka ci kradnie skarpetki, to ja też się nie zorientowałam, ze z człowieka zamieniłam się w orzech włoski w tak twardej skorupie, że chyba nic jej nie rozwali.
Umówmy się: nawet, gdybym nie pisała na tym blogu sto lat, to koniec końców zawsze do niego wrócę. Nie wyobrażam sobie, że Marta Pisze mogłoby nie istnieć. Problem polega na tym, że kiedyś nie wyobrażałam też sobie, że mogę na nim nie pisać… a jednak okazało się, że mogę.
I wcale mi się to nie podoba.
To jednak nie będzie kolejny tekst o tym, że wracam, obiecuję, blablabla. Każdy z nas to przerabiał. Czasami ludzie pytają mnie, jak to się dzieje, że tak dobrze rozumiem osoby odchudzające się. Bo odchudzanie można przełożyć na każdą inną rzecz w życiu, która wymaga zaangażowania. Ludzie zaczynają się odchudzać od poniedziałku co poniedziałek, tak jak ja sobie od ponad 1,5 roku obiecuję, że naprawdę tu wrócę na dobre. Jedyne, co mi wychodzi, to tworzenie sobie nowych wyrzutów sumienia. I obiecywanie, że następnym razem będzie IDEALNIE. Bo przecież nie może być po prostu tekst: on musi być zawsze DOBRY!
Może dlatego odzywam się tu raz na miesiąc, a nawet rzadziej.
W każdym razie, to nie tekst o tym, przysięgam. Chciałabym Wam powiedzieć, co u mnie się działo w międzyczasie. Tak, żebyśmy udawali, że wcale nie było żadnej przerwy i wszystko jest po staremu – okej? Liczę na to, że w komentarzach zabawicie się w tę grę ze mną i potraktujecie ten post jako normalny wpis, który pojawia się co kilka dni. Wiadomo – jaka przerwa? Nie wiem, o czym mówicie.
ORZECH WŁOSKI, CZYLI MARTADELA W SKORUPIE
Tak jak mówiłam: już od kilkunastu miesięcy, jeśli nie dłużej, wyhodowałam sobie strasznie grubą skorupę. Co mam pod nią – wie chyba tylko Patryk i moje koty, które – chcąc nie chcąc – towarzyszą mi na co dzień, więc widzą zarówno euforię, jak i chlipanie w poduszkę w kolejną bezsenną noc, kiedy męczę się z zaśnięciem i jestem taka zmęczona, ale dalej bez jakiejkolwiek chęci na sen.
Z jednej strony, skorupa jest bardzo przydatna: chroni przed światem zewnętrznym i to bardzo skutecznie. Tak skutecznie, że o gorszych nastrojach nie wiedzą nawet bliskie osoby.
Z drugiej strony, skorupa sprawia, że nieważne, kiedy ktoś pisze z pytaniem: co u ciebie? Zawsze odpisuję: wszystko w porządku.
I może dlatego ciągle nie miałam o czym pisać na blogu. Bo nie chciałam pisać, co mam pod skorupą.
Nie znaczy to, że jest u mnie źle, albo coś się dzieje – po prostu stwierdzam fakt. U mnie nigdy nie jest źle, ani bardzo dobrze. U mnie zawsze jest okej.
Bo nie chcę męczyć ludzi opowieściami.
I może tu leży problem?
CO U MNIE SIĘ DZIAŁO?
Tak jak Wam pisałam w marcu – chciałabym normalności. Okazało się jednak, że nie jest to do końca możliwe, kiedy na świecie panuje pandemia. Wirus wkurzył mnie totalnie, zmuszając do odwołania lub przełożenia mojej pracy i projektów, generując straty, każąc mi spędzać święta z dala od mojej rodziny
i zmuszając do odpowiadania milion razy na pytania: A CO Z WASZYM ŚLUBEM?
Odpowiedź dalej brzmi: nie wiem. Na razie czekam. Tak, wiem, że mało jest czasu. Najwyżej przełożę
Z drugiej strony: wirus miał też swoje plusy. Z Patrykiem mogliśmy się skupić na TWORZENIU. Dużo filmów, dużo treści – sprawia nam to sporo przyjemności, więc z chęcią rzuciliśmy się w wir pracy, doceniając to, że możemy robić cokolwiek.
Odkryłam też, że potrafię robić jednak zakupy na zapas i nie muszę co drugi dzień latać do osiedlowego po jedną rzecz, której zapomniałam. Da się inaczej.
Moim odkryciem jest także robienie hybryd. Zawsze chodziłam do salonu i byłam przekonana, że nie jestem w stanie sama sobie zrobić takich paznokci.
I miałam rację: TAKICH nie jestem w stanie zrobić, ale znośnych – jak najbardziej. Więc robię takie zwyczajne, ale już sam fakt, że to robię, bardzo mnie pociesza, mimo tego, że zajmuje mi to pół dnia.
W międzyczasie Sznurek urósł jakieś tysiąc razy i obecnie bardziej przypomina już małego tygrysa niż kota domowego.
Co najlepsze, podobno jeszcze będzie rósł i bardzo nas to z Patrykiem śmieszy. Zaczęło śmieszyć mnie trochę mniej, kiedy odkryłam, że wszystkie wielkie i potężne kuwety dla kotów takiej wielkości są albo okropnie brzydkie, albo kosztują 100 dolarów.
Wbrew pozorom, pandemia też całkiem dobrze wpłynęła na moje samopoczucie, bo… wreszcie się nim zajęłam.
Zaczęłam dbać o siebie tak, jak nigdy – poświęcać więcej czasu na siebie – co od zawsze sobie obiecywałam, a czego nigdy nie robiłam. Uświadomiło mi też to, że… wcale nie chcę wracać do stanu przed i że nawet kosztem mniejszego rozwoju: chcę po prostu czuć się dobrze, robić miłe rzeczy dla siebie, a nie ciągle biec, uciekać, gonić. Chcę być dla siebie dobra.
Nie wiem jak u Was, ale u mnie pandemia zweryfikowała też moje znajomości i przyjaźnie. Z czasem się okazało, komu zależy na kontakcie – nawet online – a kto był… bo był. To dla mnie bardzo gorzka pigułka, ale z drugiej strony – też bardzo pouczająca lekcja.
Na szczęście te najważniejsze relacje zostały bez zmian, jeśli nie lepsze, niż były – a zawsze mi się wydaje to niemożliwe.
I to chyba tyle. Myślę, że jesteście w miarę na bieżąco. Ponieważ jak wszyscy wiemy, to jeden z tych moich regularnych wpisów na blogu, nie ma chyba nic dziwnego w tym, że możecie spodziewać się nowego wpisu w nadchodzącym tygodniu.
Postaram się w poniedziałek.