Wszystko miało pójść jak po maśle. W końcu był plan, daty, lista rzeczy do zrobienia i dużo entuzjazmu.
A potem przyszła papierologia i powaliła to wszystko jednym ruchem jak domino.Teoretycznie – powinniśmy już się wprowadzać.
Kuchnia, łazienka, drobne prace, podłogi i ściany – to wszystko powinno już dawno być zrobione. Powinniśmy teraz pakować walizy, przesuwać meble i zastanawiać się, jak to będzie budzić się w nowym łóżku. SWOIM łóżku.
W praktyce – na razie nawet nie wiem, kiedy się wprowadzimy. Termin jest tak odległy, że nie jestem w stanie przewidzieć daty, a każde kolejne pytanie: jak tam remont? – zadane najczęściej ze zwykłej ciekawości, powoduje u mnie podniesienie ciśnienia.
Dlaczego? Bo oczywiście, wszystko poszło nie tak.
JAKI BYŁ PLAN
Plan był bardzo prosty. Wyremontować dwa pomieszczenia: kuchnię i łazienkę, zmienić ogrzewanie z pieca węglowego – który pamięta prawdopodobnie jak jedzenie było na kartki – na ogrzewanie gazowe i resztę ścian odmalować. Koniec, kropka, dziękuję, do widzenia. Proste.
Ponieważ na wymianę ogrzewania na proekologiczne można dostać dotację – nie zastanawialiśmy się nad złożeniem papierów zbyt długo. Samo kupno mieszkania było dla nas dużym obciążeniem finansowym, a remont miał być jeszcze większym, więc każda złotówka się liczyła. Okazało się jednak, że żeby złożyć wniosek o dofinansowanie, trzeba najpierw załatwić szereg papierów.
No i tu, oczywiście, zaczęły się schody.
CZEKAJ PANI I JUŻ
Papierów było sporo: warunki gazowni, zgoda wszystkich mieszkańców budynku, zgoda zarządcy, opinia kominiarska, projekt architekta i oczywiście, pozwolenie na budowę. I tak naprawdę, tylko to ostatnie było potrzebne do wniosku o dofinansowanie, ale żeby zdobyć zgodę, należało zebrać wszystkie pozycje, które wymieniłam wcześniej. Co miałam zrobić?
Zaczęłam zbierać.
Działać zaczęłam pod koniec maja – tuż po kupnie mieszkania i znalezieniu fachowców. Miesiąc czekałam na papier z gazowni. Kolejne 2-3 tygodnie załatwiałam sprawę zarządcy i sąsiadów, w międzyczasie ogarniając też kominiarza i architekta. A potem – wniosek o pozwolenie na budowę – kolejny miesiąc.
Żeby było zabawniej: dopóki nie mam potwierdzenia, że dostanę dofinansowanie, nie mogę zacząć prac w łazience. Nie mogę też skończyć kuchni, bo zanim się ją wykończy, musimy wymienić ogrzewanie. A kuć dwa razy… wiadomo. To, co mogła zrobić ekipa remontowa do tej pory, to skucie łazienki i kuchni, położenie na ścianach w kuchni kafelek i zrobienie kilku innych zmian, które doszły w trakcie remontu (o nich jeszcze napiszę w innym poście). Reszta musiała czekać.
JAK JEST TERAZ – NA CZYM STOIMY?
I takim cudem mamy wrzesień, a mi dopiero tydzień temu udało się załatwić wszystko wraz z dofinansowaniem i dostać zielone światło. Co oznacza, że dopiero od teraz możemy w ogóle rozpocząć prace nad wymianą ogrzewania (a w tym także całej instalacji i grzejników), a potem dopiero łazienki.
Wniosek oczywisty – na razie nie możemy się wprowadzić, bo o ile remont mi nie przeszkadza, o tyle brak ubikacji już tak.
Na dzień dzisiejszy kuchnia jest prawie zrobiona – zostały ostatnie małe poprawki, które mogą być zrobione po wykonaniu ogrzewania, a następnie montaż mebli.
W trakcie remontu okazało się, że pod panelami i linoleum chowają się prawdziwe, drewniane deski, więc w międzyczasie zdecydowaliśmy, że zrywamy panele i odkrywamy dechy.
Oczywiście, tak jak pisaliście mi w komentarzach, w trakcie wakacji pojawiło się też milion innych, różnych rzeczy, które oczywiście po podsumowaniu sprawiają, że za remont zapłacimy dwa razy tyle, ile myśleliśmy na początku. Ale to w ogóle historia na książkę, a nie na krótki wpis na blogu 🙂
I CO TERAZ?
Jaki mamy plan? Za tydzień musimy oddać nasze wynajmowane mieszkanie i nie mamy możliwości przedłużenia najmu. A to oznacza, że moja mama będzie musiała mnie znosić przez przynajmniej dwa tygodnie, dopóki w moim mieszkaniu nie pojawi się łazienka, z którą można funkcjonować. 🙂
Zaczęłam pisać ten wpis kilka dni temu, mega rozgoryczona i wściekła, bo chyba nie ma nic gorszego, niż czekanie na akceptację papierów i poczucie bezsilności (w urzędzie to chyba mnie znają już wszyscy, bo dzwoniłam CODZIENNIE). Teraz, kończąc tekst, już mi przeszło – co ma być, to będzie: poczekam. Wierzę, że jak stanę wreszcie na tych swoich drewnianych deskach i będę mogła przespać noc w tym mieszkaniu, to mi to wszystko wynagrodzi.
A może Wy też mieliście jakieś perypetie remontowe? Chętnie posłucham, pocieszmy się nawzajem!