Menu
Kariera & blogowanie / Organizacja

Jak prawie zwariowałam, czyli wielozadaniowość to kompletna bzdura

W obecnym świecie musisz być cyborgiem.
Przynajmniej tak sami sobie wmówiliśmy. Świat zasuwa tak szybko, że jeśli chcesz w jakikolwiek sposób nie zostać w tyle i robić swoje, musisz zasuwać razem z nim. Więc zaczęliśmy ulegać: szkolić się w pięciu dziedzinach, robić dziesięć rzeczy w jednym czasie, tworzyć długie na kilometr listy rzeczy do zrobienia i działać, działać, działać. Bo przecież chcemy być produktywni. Chcemy mieć dobrą organizację czasu. Chcemy wycisnąć z siebie jak najwięcej. Jak wszyscy. Prawda?
Ja też chciałam. I wiecie co? Wszystkie te sposoby na produktywność to jedna, wielka bzdura. Bzdura, która prowadzi do problemów, a nie sukcesu.
Nie o to w tym wszystkim chodzi.

IM WIĘCEJ, TYM LEPIEJ. JESTEM KRÓLOWĄ ŚWIATA

Zacznijmy od tego, że lubię – i zawsze lubiłam – robić rzeczy porządnie i kompletnie. Czyli: mając sprawdzian, rozwiązywałam KAŻDE zadanie, nawet, jeśli do końca nie wiedziałam, jak to zrobić. Czytałam każdą książkę do końca. Oglądałam serial do ostatniego sezonu. Wykonywałam listę zadań do momentu, w którym wszystko było przekreślone.

Rozumiecie? Lubię kończyć rzeczy. Lubię myśleć, że daję radę zrobić wszystko.

I zawsze mówiłam “tak”. Kolejna rzecz do listy obowiązków? Tak. Kolejne hobby? Tak. Kolejne zlecenie? Tak, proszę bardzo! Kolejny projekt? Tak, dawajcie mi go tutaj!

Wydawało mi się, że złapałam Boga za nogi. Nie zauważałam, jak z bardzo rozsądnego podejścia do pracy, nagle zmieniam się w osobę, która skraca poranny bieg, bo ma dzisiaj dużo roboty, a potem siedzi do późnej nocy nad zleconymi zadaniami. Udawało mi się wszystko łączyć: pracowałam, robiłam dodatkowe projekty, trenowałam, zajmowałam się domem, studiowałam. Czasami było mi bardzo ciężko, ale mówiłam sobie, że to po prostu gorszy dzień, zmęczenie. Przejdzie.

Otoczenie nie pomagało. Z każdej strony: zachwyt! Jak ty to robisz, że na wszystko znajdujesz czas? Jak to się dzieje, że jesteś taka zorganizowana? O rany, ja to bym chciała tak umieć pracować jak ty! O Marta, ile bym dała za twoją motywację!

Na początku mi to bardzo schlebiało. Czułam się jak superwoman. Królowa świata. Robiłam mnóstwo rzeczy na raz i jakoś mi to wychodziło. Codzienna lista zawsze była skreślona, a ja wieczorami padałam do łóżka wyczerpana, ale zadowolona z siebie.

 

Ale nie da się tak żyć przez cały czas.

W pewnym momencie czułam się bardzo zmęczona. Jednocześnie to był okres przed trasą treningową, kiedy dużo rzeczy się po prostu zazębiło na raz, i nie mogłam zrobić sobie od nich przerwy. Miałam konkretne zobowiązania z terminami, których musiałam się trzymać. Dodatkowo miałam problemy prywatne.  I właśnie wtedy dopadł mnie kryzys.

MAM DOSYĆ, CZYLI SKUTKI MOJEJ GŁUPOTY

Nie chciało mi się rano wstawać.

Otwierałam oczy i czułam się zmęczona. Chwytałam telefon, a tam pięćdziesiąt powiadomień dotyczących tego, co należy dziś zrobić, maile od klientów, notatki od Moniki, z którą pracuję. Jadłam śniadanie odpowiadając jednocześnie na wiadomości. Skracałam poranne bieganie albo nie chodziłam na nie wcale (a to mój ulubiony rytuał) bo czułam, że muszę wrócić i pracować, bo inaczej się nie wyrobię.

Wydawało mi się, że daję z siebie wszystko, ale moja produktywność bardzo spadła. Zaczęłam się spóźniać z terminami, zapominać o rzeczach, nie mogłam się skupić. Czasami płakałam, bo czułam się tak przytłoczona tym wszystkim, że nie dawałam rady i nie mogłam znaleźć nikogo, kto by mnie zrozumiał. Rzeczy, które zajmowały mi normalnie godzinę, nagle wymagały trzech.

Czasami dopadał mnie jakiś paradoks: cały dzień pracowałam, a nic nie było zrobione, bo co chwila się rozpraszałam albo przeskakiwałam z zadania na zadanie, nie skupiając się na żadnym z nich.

Znajomi pocieszali “hej, w weekend sobie odpoczniesz”, albo “olej to, później to zrobisz”, czy “zaraz się na pewno poprawi”, a ja miałam  w perspektywie pięć weekendów pod rząd bez możliwości odpoczynku (wyjazdy związane z pracą), terminy, których nie mogę sobie “olać”, bo groziło to poważnymi konsekwencjami czy świadomość, że zaraz wcale się nie poprawi, bo wiedziałam, jak wygląda mój kalendarz i kolejne terminy. Nie było szans.

ZAJĘTY KALENDARZ TO NIE DEFINICJA SUKCESU

Przy wsparciu ze strony bliskich udało mi się jakoś dotrwać i po trasie treningowej wreszcie zrobiłam sobie przerwę. Ograniczyłam moją obecność w sieci, odłożyłam zlecenia, nie przyjmowałam kolejnych, spałam dłużej, chodziłam biegać, nawet zaszalałam raz i wypiłam wino w trakcie dnia ze świadomością, że mogę (szaleństwo).

Ale ten okres “załamania” dał mi popalić. Myśl o tym, że muszę wrócić do pracy mnie przerażała, mimo tego, że kocham to, co robię i mogę naprawdę powiedzieć, że moja działalność jest moją pasją. Po prostu ilość rzeczy tak dała mi się we znaki, że wiedziałam – nie mogę wrócić do pracy na tych samych warunkach.

Problem nie było tylko to, że nasunęło się dużo terminów na raz, a że robię wiele rzeczy, to zrobiło się tego mnóstwo; mój system pracy był także kompletnie do wyrzucenia. Kiedyś bardzo dbałam o organizację czasu i swoją produktywność, robiłam zadania szybko i sprawnie, jednocześnie pamiętając o życiu osobistym. Jakiś czas temu zatraciłam tą granicę i właśnie dlatego wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. Dlatego obiecałam sobie, że już NIGDY nie zrobię sobie czegoś takiego.

WPROWADZENIE ZMIAN DO SWOJEJ ORGANIZACJI CZASU

Zaczęłam od ustawienia godzin pracy i trzymania się ich bardzo sztywno. Rozpisałam na nowo plany działania i harmonogramy, które u mnie świetnie się sprawdzają. Wyznaczyłam nawet czas na bieganie i nie siadam wcześniej do pracy, chyba, że z własnej woli rezygnuję z porannego biegu (bo np. źle się czuję, czy nie mogłam zasnąć i chcę chwilę jeszcze poleżeć).

Powoli wprowadzałam zmiany w życie i wróciłam do pracy.

W międzyczasie wpadłam na książkę, którą napisał Brad Stulberg i Steve Magness “Pełnia twoich możliwości” – o produktywności i wykorzystaniu własnego potencjału. Zmęczona wielozadaniowością i ciągłym gloryfikowaniem zajętości w internecie (wiecie, im bardziej jesteś zapracowany, to przecież lepiej), na początku podeszłam do niej sceptycznie, bo bałam się, że przeczytam tam to samo, co we wszystkich poradnikach: rób dużo, wstawaj wcześniej, korzystaj z listy zadań i pamiętaj, że możesz połączyć wszystko, tylko musisz zasuwać jak dziki osioł (to oczywiście prawda, ale jest też druga strona medalu).

Na szczęście okazało się, że to zupełnie nie taka pozycja. Zaczęłam czytać i miałam wrażenie, że ktoś spisał wszystkie moje spostrzeżenia, które mnie naszły, kiedy nie chciało mi się wstawać z przepracowania:

  • że wielozadaniowość kompletnie się nie sprawdza i dużo lepiej i szybciej się pracuje nad jednym zadaniem w skupieniu;
  • że odpoczynek, tak jak w treningu, jest kluczem do sukcesu – ja o nim zapomniałam i skończyło się tak, jak skończyło;
  • że mamy ograniczone zasoby energii i powinniśmy skupiać się na tym, co naprawdę dla nas ważne;
  • że w dzisiejszym świecie, kiedy ciągle się śpieszymy, zatrzymanie się i robienie rzeczy po swojemu wcale nie oznacza przegranej;
  • że jeśli rzeczywiście chcemy mieć ciastko i zjeść ciastko (czyli skutecznie łączyć karierę z pasją i z życiem osobistym), to musimy do tego podejść w inny sposób,

… i mogłabym jeszcze długo wymieniać, ale nie o to w tym chodzi.

PRODUKTYWNOŚĆ TO EFEKT TWOICH WYBORÓW

W “Pełni swoich możliwości” mnóstwo jest konkretnych rad, jak zmienić swoją pracę i organizację czasu, żeby rzeczywiście być produktywnym i jednocześnie nie zwariować. Dla mnie najlepsze jest to, że prawie każda wskazówka poprzedzona jest historią ludzi sukcesu – sportowców, naukowców, artystów – którzy rzeczywiście ją u siebie stosują i działa.

W ramach walki z moim przytłoczeniem pracą praktycznie od razu zaczęłam wprowadzać te rzeczy w życie. Niektóre kiedyś stosowałam, inne są dla mnie nowe, ale czuję się dużo lepiej, wiedząc, że stawiam jakieś granice i że rzeczywiście czuję, że robię rzeczy szybciej, nie tracąc na ich jakości wykonania.

Tym sposobem na blogu ostatnio jest więcej postów 🙂 I mam nadzieję, że to się utrzyma.

Nie chcę już nigdy wracać do okresu, w którym praca jest wszędzie. Wierzę, że żeby osiągnąć swoje cele, należy się napracować, ale na pewno nie trzeba tego robić w taki głupi i nieefektywny sposób, jak mój w poprzednich kilku miesiącach.

Trzymajcie za mnie kciuki, żeby udało mi się to wszystko poukładać tak, jak to powinno wyglądać. Bo na razie idzie mi naprawdę dobrze! I czuję się z siebie dumna.

Wpis powstał przy współpracy z wydawnictwem Otwarte.

O autorce

Jestem Marta i próbuję jednocześnie spełniać marzenia, robić swoje i być dorosła, ale to ostatnie nie zawsze mi wychodzi.