Menu
Czas wolny / USA

USA – marzenie czy rozczarowanie? Jak tak naprawdę było w Stanach?

O wielkich porcjach, “how are you”, palmach i płatności kartą, czyli jak naprawdę wyglądał mój wyjazd do Stanów i czy na pewno to było spełnienie marzeń?

SŁOWEM WSTĘPU (I WYTŁUMACZENIA)

Musiał minąć prawie miesiąc od powrotu, żebym mogła w głowie zaakceptować fakt, że byłam w Stanach i siąść do pisania. Do różnych artykułów (tak, liczba mnoga, bo mam kilka pomysłów na wpisy) na temat naszej podróży zabierałam się już kilka razy i ciągle odkładałam to na później, bo miałam wrażenie, że to wszystko we mnie musi jeszcze trochę dojrzeć.

W USA przeżyliśmy tyle różnych przygód i doświadczyliśmy tak szerokich, rozmaitych wrażeń i emocji, że musiałam je sobie trochę poukładać w głowie, żeby mieć klarowny obraz. A poza tym, umówmy się – żadna ze mnie blogerka podróżnicza, a gdy dodamy do tego fakt, że podróż do Stanów była tak naprawdę moją pierwszą podróżą poza granicę Polski (nie licząc zawodów w Niemczech), to robi się już całkiem zabawnie.

Nie wiem, jak się pisze relacje z podróży, więc nie liczcie proszę, że zaraz przeczytacie tutaj historie rodem z Cejrowskiego albo reportaż a’la Kapuściński – nie ma takiej opcji.

NIE WIERZĘ, ŻE TAM JADĘ

Podróż do USA marzyła mi się od dawna. Bardzo sztampowo, prawda? Pewnie tak. Każdy z nas przecież zna kogoś, kto chce pojechać do Stanów. Nawet odgrzebując stare posty, trafiłam ostatnio na listę marzeń, którą zrobiłam prawie cztery lata temu i na której znajdywał się punkt: Pojechać na miesiąc do Stanów i odwiedzić wszystkie miejsca, o których słyszałam. 

Cóż, wszystkich miejsc nie zobaczyłam, byliśmy też trochę krócej, ale z wielką satysfakcją mogę odhaczyć ten punkt na liście (a wszyscy wiemy, że odhaczanie jest najbardziej przyjemną rzeczą z całego procesu tworzenia list).

W każdym razie – bardzo, bardzo, BARDZO chciałam pojechać do Stanów. Tak bardzo, że kiedy dostałam zaproszenie od Pumy, a także kiedy później załatwialiśmy wizy i formalności, i nawet kiedy jechaliśmy już na samolot, nie chciałam nic mówić o wyjeździe, bo bałam się, że zapeszę.  O naszych planach na podróż wiedzieli najbliżsi znajomi (a ponieważ Patryk jest niesamowitą plotkarą, to potem okazało się, że ci dalsi także) i tyle.

Mi się od kilku miesięcy śniły różne czarne scenariusze – od odwołania wydarzenia, poprzez spóźnienie się na samolot, katastrofę lotniczą, cofnięcie na lotnisku w Los Angeles i tak dalej, i tak dalej. Cały czas zakładałam w głowie, że coś może “nie pyknąć”, żeby się przypadkiem nie rozczarować.

Odetchnęłam dopiero z ulgą, kiedy pan na stanowisku wizowym na lotnisku w LA oddał mi paszport i powiedział: Welcome to the United States!.

No i wtedy się zaczęło.

WOW, WOW, WOW! CZYLI STANY ROBIĄ WRAŻENIE

Pierwsze, co z pewnością można powiedzieć o USA to to, że robi wrażenie. Na początku zachowywałam się jak totalna piszcząca nastolatka – emocjonowałam się WSZYSTKIM. Patryk, patrz, PALMY!, Patryk, zobacz, TO TEN SKLEP O KTÓRYM CZYTAŁAM!, Patryk, patrz, coś tam! i tak dalej.  Byłam tak podniecona, że w taksówce z lotniska ściskałam mocno rękę Patryka i co chwila wskazywałam na coś palcem, jednocześnie prawie odcinając mu dopływ krwi do dłoni moim uściskiem.

Stany robią też wrażenie widokami – to na pewno. Tu wszystko jest większe, szersze, jest mnóstwo naprawdę PIĘKNYCH widoków – zarówno w dzień, jak i w nocy.  No i pogoda – mam wrażenie, że u nas bardzo często jest pochmurno, a tam nawet w zimnym Nowym Jorku było słonecznie i bardzo jasno.

Ale chyba największym plusem widoków w USA jest tak naprawdę nie piękność (bo przecież krajów z zapierającymi dech w piersiach widokami jest mnóstwo), ale przede wszystkim znajomość tego, co się ogląda. Ja po prostu dostawałam jakiegoś ataku, kiedy tylko widziałam miejscówkę z ulubionego serialu czy filmu, albo chociażby teledysku! To było strasznie śmieszne uczucie, ale jednocześnie możliwość zobaczenia na własne oczy KULTOWYCH miejsc, które wszyscy kojarzą to coś niesamowitego. I to jest chyba bardzo, bardzo duża część magii Stanów.

Myślę, że duży urok USA to też po prostu inność. Architektura jest zupełnie inna, roślinność jest inna, ba – nawet wiewiórki mają inne, bo szare, a nie rude.  Nawet inne są popularne rasy psów, które Amerykanie wyprowadzają na spacery w butkach i koszulkach koszykarskich. W sklepach są śmieszne, dziwne produkty. Naprawdę dużo siedzę w sieci i często trafiam na artykuły lub filmiki pokazujące jakieś super miejsca (np. restaurację serwującą tylko awokado) albo produkty (jak sweter z lamą rodem z internetowych memów) i to wszystko po prostu tu jest. Wszystkie te bluzki z kieszenią na wino i inne wymyślne cudactwa, które szerują twoi znajomi na facebooku, tutaj jest na wyciągnięcie ręki.

To sprawia, że człowiek jest jakiś taki zachłanny tych wszystkich nowości, łyka je jak pelikan. Albo jak Nitka serowe chrupeczki, do których ma słabość.

Chciałam Nitce przywieźć łóżko z Pusheenem. Tak, można je normalnie kupić.

 

Chciałam także kupić sobie ten świąteczny sweter z lamą, ale najzwyczajniej w świecie nie było mojego rozmiaru!

No i ludzie! W większości przypadków miejscowi są przyjaźni, uśmiechnięci i dokładnie tak, jak wszyscy opowiadają – optymistyczni. To też sporo daje, bo mimo, że byliśmy na początku bardzo zagubieni, błyskawicznie znajdywaliśmy kogoś, kto nam chciał pomóc. Mają dużo fajniejsze podejście do życia i mniej się przejmują – wyglądem, innymi, mam też wrażenie, że nie są tak strasznie oceniający.

NO, NO, NO! CZYLI STANY NIE SĄ IDEALNE

Ale Stany nie są krajem marzeń. Mają naprawdę wiele wkurzających rzeczy (jak z pewnością każde państwo), które skutecznie rozwiały we mnie jakiekolwiek kompleksy na temat tego, że u nas jest gorzej, a u nich lepiej (chociaż wytłumaczmy to sobie: ja takich kompleksów wcale nie miałam, natomiast rzeczywiście nastawiałam się, może naiwnie, na jakieś miejsce – oazę, a tymczasem okazało się, że USA tak jak każdy kraj ma minusy).

Po pierwsze: ta cała osławiona grzeczność Amerykanów. Rzeczywiście, ludzie w Stanach są dużo bardziej sympatyczni i tak jak większość osób w Polsce ma startową minę (czyli taką normalną, bez wyrazu) neutralną, a czasami nawet troszkę niesympatyczną, tak ich startowa mina jest pogodna lub nawet mocno uśmiechnięta.
Ale wszystkie ich dziękuję, doceniam to, jak się masz, jak mija twój dzień i inne tego typu zwroty grzecznościowe, uważane przez nas za ich gościnność/bycie miłym są bardzo wyuczone i po prostu automatyczne. Podaję kasjerowi kartę płatniczą, a on wypala: dzięki, bardzo to doceniam.


Wszyscy pytają cię “how are you”, ale jest to coś bardziej w stylu naszego “dzień dobry”, bo nikt tak naprawdę wcale nie jest zainteresowany jak się masz czy jak ci minął dzień, ale po prostu mówi coś z grzeczności czy kultury. Na samym początku byliśmy zachwyceni (tak jak większość osób, których relację przeczytałam) amerykańską kulturą i gościnnością oraz byciem miłym, ale po czasie człowiek się orientuje, że wszystkie te teksty lecą z automatu. Oczywiście, nie ma w tym nic złego – po prostu nie jest tak, że ludzie w USA są jacyś mega mili, a z nas to są super gbury.

Po drugie: ceny. Dla Amerykanów normalne, ale dla nas to troszkę kosmiczne, przynajmniej przy dłuższym pobycie. Nie jest tanio. Powiedziałabym nawet, że jest drogo, ale to pewnie kwestia sporna. Planuję post o tym, ile kosztowały nas te wakacje i jak to wyglądało konkretnie, ale tylko powiem, że po powrocie wszystko mi się wydawało mega tanie. Wiadomo – nie powinno się przeliczać walut dosłownie, czyli dolarów na złotówki i złotówek na dolary, ale nie wiem, czy tak się da, ja nie potrafię 😀

Po trzecie: jedzenie. Woda jest beznadziejna i smakuje jak papier, a warzywa dodają w restauracjach tylko do hamburgera albo w formie smażonej. Ha, wiadomo, że teraz trochę przesadzam, ale muszę powiedzieć, że polskie bary i restauracje wcale nie są aż w tak tragicznej kondycji, jak mówi Magda Gessler.  Tutaj nie było dużej różnicy, czy płacę za posiłek 10 dolarów czy 50 – ten droższy nie był wybitnie lepszy. Dużo rzeczy też smakuje tak samo, ma podobny posmak, tak, jakby gotowała to ta sama osoba. Porcje są ogromne i naprawdę ciężko było dokończyć całe danie (zdarzyło mi się to tylko dwa razy – raz w świetnej restauracji w Oakland, a drugi raz w ostatni dzień w Nowym Jorku i to naprawdę nie był dobry pomysł, ale o tym opowiem innym razem).

Najlepsze jedzenie było… w knajpkach prowadzonych przez przedstawicieli konkretnego kraju. Tutaj restauracja chińska w Chinatown w San Francisco, gdzie jadają mieszkańcy tej dzielnicy.

Płatność też jest bardzo do tyłu w porównaniu z Polską. W USA preferuje się gotówkę i płacenie kartą z pinem. Dwa razy mieliśmy tylko możliwość płatności zbliżeniowej. Do płatności w restauracjach kelnerzy zabierają twoją kartę i załatwiają wszystko często poza twoim wzrokiem, a następnie ty musisz podpisać paragonik., który zobowiązuje cię do zapłacenia konkretnej sumy. Zapomnij o BLIKU. Jestem osobą, która non stop używa płatności zbliżeniowych i razem z Patrykiem zawsze testujemy wszystkie nowe formy, jakie tylko wychodzą (jak na przykład, zegarek do płacenia), więc byliśmy zdziwieni, że tutaj działa to dużo gorzej (chociaż w sumie Patryk mnie ostrzegał, a ja mu nie wierzyłam – sorry, Patryk!).

Telewizji nie da się oglądać, bo widząc amerykańskie stacje, spokojnie można powiedzieć, że Polsat nie ma reklam.
W USA potrafią w trakcie trwającego meczu (podczas gry, nie podczas przerwy!) puścić reklamy. Tak naprawdę, kiedy przeglądaliśmy wieczorami tv w pokoju, to mieliśmy wrażenie, że leci tam coś w stylu TV MANGO 24/7. 🙂

Oczywiście to nie wszystkie minusy – było sporo małych pierdół, które w dłuższym okresie czasu robiły się denerwujące czy przeszkadzające, jednak te chyba najbardziej zapamiętałam.

USA MA WADY, ALE…

… I TAK WARTO TAM JECHAĆ.

Pobytu w tym miejscu nie da się opisać. Stany są tak różnorodne, zmienne, inne, ciekawe, fascynujące i niesamowite, że nawet ostatnie dni, które spędziliśmy złorzecząc na Nowy Jork (muszę to chyba lepiej kiedyś wam opowiedzieć) tego nie zmienią. Poznajesz tam trochę inny świat, który niby kojarzysz z filmów, ale gdy widzisz go na żywo, to okazuje się, że oczekiwania nie dorastają do pięt rzeczywistości. Możesz Stany pokochać, możesz je znienawidzić, ale raczej nie przejdziesz obojętnie.

Co więcej, po czasie przeglądając zdjęcia poczułam, że… troszkę tęsknię.  JA! Osoba, która totalnie nie lubi podróżować i być poza domem!  Świat się przewraca do góry nogami.

Chciałabym tylko przypomnieć, że cały ten artykuł napisałam z perspektywy turystki i tego, jak ja osobiście odebrałam mój wyjazd do USA. Absolutnie nie uważam się za eksperta od Stanów i jak najbardziej podkreślam, że to tylko moje doświadczenia i przemyślenia. 🙂 

O autorce

Jestem Marta i próbuję jednocześnie spełniać marzenia, robić swoje i być dorosła, ale to ostatnie nie zawsze mi wychodzi.