Ludzie wyobrażają sobie pracę w domu jako luz, blues i drinki z palemką. I o ile rzeczywiście, drinki są dozwolone, bo sam sobie jesteś szefem i możesz zarządzić Dzień Odpisywania Na Maile W Stanie Wybitnie Nietrzeźwym (czego nie polecam), to cała reszta wcale nie wygląda tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Jeśli mam być szczera, praca w domu, zwłaszcza na początku, wcale nie jest jak tabliczka mnożenia, a raczej jak jakieś skomplikowane równanie z wieloma nawiasami.
Pracę w domu zaczęłam trzy lata temu i od tego czasu błędów popełniłam tyle, że z pewnością pobiłabym Tolkiena w ilości stron. Praktycznie od początku ciągle robiłam coś nie tak. Głównie wynikało to z mojego braku doświadczenia, ale nie tylko – nie ukrywajmy, jestem najbardziej naiwną i łatwowierną osobą na świecie – do liceum wierzyłam, że w rzece mojego rodzinnego miasta jest korek (tak, taki jak z wanny), którym wypuszcza się wodę w razie powodzi. Nie pytajcie, jak to miałoby działać. Sama nie wiem.
W każdym razie, błędów było mnóstwo. I dzisiaj wybrałam te, które uważam za największe – po to, żeby uchronić was przed zrobieniem tego samego. Może te błędy wydadzą wam się głupie, ale wierzę, że mimo wszystko lepiej uczyć się na czyichś wpadkach niż na swoich – więc korzystajcie do woli 🙂
DEADLINE? NIE DLA KLIENTA
Wiele mówi się o terminowości – ale tylko ze strony wykonawcy. Przez bardzo długi czas przymykałam oko na to, że klient akceptuje stronę przez tydzień lub dłużej, powodując automatycznie przedłużenie czasu trwania zlecenia. Doszło do takich momentów, w których mimo moich wielu maili nie było żadnych wiadomości od klienta, aż nagle po trzech miesiącach dostawałam telefon, że oni potrzebują koniec projektu na jutro. Po pierwsze: wyrobienie się było niemożliwe, po drugie: nagle oprócz bieżących 2-3 zleceń, mieliśmy 4 inne zlecenia, które doszły, bo klient się nagle obudził z wiosennego snu i oczywiście potrzebuje wszystkiego jak najszybciej.
Brakowało mi tutaj bardzo mojej asertywności i postawienia sprawy jasno. Zamiast tego starałam się, żebyśmy zdążyli wyrobić się ze wszystkim – a to, jak się domyślacie, nigdy nie wychodziło.
Doprowadzało to do jakiegoś absurdalnego poziomu stresu, frustracji (bo dostajesz zjebkę od wszystkich i z niczym nie możesz się wyrobić) i fundowało nam wiele kłótni i nieprzespanych nocy. Nigdy więcej! Oczywiście w takich sytuacjach nie pomagały maile tłumaczące, że coś będzie za dwa dni, bo przecież musi być TERAZ, bo umowę podpisywaliśmy dawno temu. Tak, ale bez akceptacji nie można było ruszyć dalej, a wszelkie maile z prośbą o zdanie pozostawały bez odpowiedzi.
BYCIE NA KAŻDE ŻĄDANIE
Kiedy jesteś firmą z siedzibą i godzinami otwarcia, dużo łatwiej zachować pewien dystans. Kiedy jednak twój klient wie, że siedzisz w domu i to tam rzeźbisz jego zlecenie, sytuacja robi się trochę trudniejsza. O ile sklep funkcjonujący do 17:00 nie ma tego problemu, bo jeśli klient przyjdzie o 18:00, to pocałuje tylko klamkę, o tyle w przypadku bycia freelancerem sytuacja trochę się komplikuje. Zaczynają się telefony – 0 20:00, 21:00, 22:00… maile w nocy z oczekiwaniem, że odpowiemy od razu… dodatkowe prośby, które oczywiście nie mogą poczekać, bo muszą być zrobione teraz, już i nieważne, że jest sobota wieczór.
Teraz jestem dużo mądrzejsza. Nie odpowiadam na wiadomości wieczorem, nie odbieram telefonu, jeśli nie mogę, szanuję swój wolny czas. Co prawda zmienił się także charakter mojej pracy, bo nie pracujemy już z Patrykiem jako Brandburger, a zajmujemy się w całości Codziennie Fit, ale mimo wszystko dalej mamy klientów, i chociaż zlecenia mają inny charakter, to zasady komunikacji są podobne. Kiedyś nie ustaliłam tej granicy i praktycznie cały czas byłam w pracy – zestresowana i bojąca się kolejnego telefonu.
Zapomniałam o banale – ustawieniu godzin pracy i poinformowaniu o tym klientów, a także byciu konsekwentną – jeśli mam wolne, to mam wolne.
Dzisiaj już do tego nie dopuszczam, ale prawda jest taka, że to głównie zasługa Patryka.
BYCIE MIŁĄ, A NIE PROFESJONALNĄ
Bardzo często też dawałam się wykorzystywać, robiąc nadprogramowe usługi. Na przykład, nigdy nie mówiłam klientowi, że wyczerpał limit poprawek, mimo tego, że bardzo dużo osób świadomie to nadużywało i doprowadzało do tego, że zamiast 3 projektów, dostawali 15. Albo nie potrafiłam się postawić, kiedy ktoś do mnie dzwonił i prosił o zrobienie rzeczy X. Tyle, że rzecz X nie była zawarta w umowie i nie była też wyceniona.
Wiele razy dałam się tak wyrolować, tłumacząc sobie, że to stały klient, albo miły klient i że warto być grzecznym. To było bardzo głupie: niestety, praca jest bezlitosna – jak będziesz dawał się wykorzystywać, to większość ludzi po prostu na tym skorzysta, bo czemu by nie mieć czegoś za darmo, skoro można? Ten błąd prześladował mnie także po przejściu tylko i wyłącznie w pracę poświęconą mojej działalności w sieci, ale od pewnego czasu z tym także regularnie walczę. Nie mówię, że nie można czasami komuś iść na rękę lub zrobić przysługi, ale uwierzcie mi na słowo, kiedy mówię, że to nie były prośby lub niecelowe wymuszenia.
BŁĘDY BYŁY… I BĘDĄ
Praca – każda, a najbardziej chyba ta, w której sam jesteś szefem – to wieczna jazda na błędach. Każdego dnia uczę się czegoś nowego, a każda nowa lekcja boli tak samo mocno. Plus jest jednak taki, że rzeczywiście szybko się można wielu rzeczy nauczyć – i w krótkim czasie jesteś w stanie zrobić duży postęp.
Warto jednak poświęcić czas na czytanie tekstów takich, jak ten – bo uwierzcie mi, tyłek mniej boli, kiedy czytacie o czyichś błędach… a nie swoich.
Znajdziecie mnie także na FACEBOOKU i INSTAGRAMIE.
ehhh, dużo w tym racji. Ja swojego czasu też pracowałam w domu i docelowo też będę 🙂 Wtedy popełniałam te same błędy ale mam nadzieję, że w przyszłości już nie będę 🙂
Jazda na bledach, ktora wyrabia, czy wzmacnia 4 litery. Zawsze mozna sie pocieszac, ze moze zrobia sie z tego zachwycajace miesnie posladkow??? Pozdrawiam serdecznie Beata
tym tekstem pewnie oszczędzisz kilkunastu (kilkudziesięciu?) osobom nieprzespanych nocy 😉 moją bolączką jest właśnie bycie zbyt miłą, a za mało stanowczą. ale lekcja na własnym tylku to bardzo skuteczna lekcja! 😛
Dokładnie, dasz palec, a wezmą całą rękę. Lubię czytać takie teksty, przygotowywać się na wyzwania, ale prawda jest taka, że nic bardziej nie weryfikuje naszego przygotowania niż samo życie…
Czasem jak czytam Twoje wpisy to widzę siebie i zastanawiam się czy Ty przypadkiem nie czytasz w moich myślach 🙂
Marta, jak rozwiązałaś problem z tymi deadline’ami, których nie dotrzymują klienci? Określasz to jakoś w umowie? Ponaglasz? Informujesz w inny sposób – ale jaki, by dotarło? 🙂
Jeśli chodzi o telefon to dzisiaj miarka się przebrała… Telefon od klienta 3:30 i drugi o 3:40, bo pierwszego nie odebrałam. Leżałam przebudzona w ciemnościach pokoju i SERIO zastanawiałam się DLACZEGO 😀
Teraz już określam w umowie a jak to nie działa, to dzwonię. Tylko, że teraz, kiedy pracujemy głównie na blogu, trochę się to zmieniło na plus – agencjom reklamowym też zalezy na terminach i rzadko kiedy przedłużają akcept taak jak to bywa w przypadku klientów prywatnych i grafik czy stron internetowych. Z agencjami też łatwiej się dogadać, bo rozumieją, że jest jakiś kalendarz wpisów, że czasami nie da się na już, bo już jest inny wpis wrzucony i tak dalej…
Co do tego telefonu – znam to, niestety. Masakra. Ja bardzo często miałam poczucie, że klient nie ma szacunku do mnie i do mojego czasu i jeszcze dawałam się tak wykoryrzystywac, że nawet nie zwracałam mu uwagi 🙁 Podstawowe błędy – niby nic, bo człowiek po prostu chce być miły, ale z czasem po prostu sam się uczysz, że bycie miłym to jedno, a szanowanie samego siebie to drugie. I że trzeba w biznesie postawić na to drugie, bo inaczej można się zajechać 🙂
OK, czyli w umowie 🙂 Ja się nauczyłam też określać przez to wszystko ważność oferty (1 m-c), bo to, że dzisiaj daję cenę X zł to nie znaczy, że po 3 miesiącach jej nie podwyższę. Miałam takie sytuacje na początku pracy zanim zbudowałam portfolio.
Żałuję, że od początku nie mam numeru firmowego, ale czułam się (i nadal czuję) zbyt mała jako firma, żeby je rozdzielać. Życie jednak zmusiło mnie do przemyśleń 😉 I tak, też nie zwróciłam tej osobie uwagi… W sumie nie wiem dlaczego?
Na siebie stawiam dopiero od niecałych 2 tygodni – zmieniłam zupełnie system funkcjonowania wszystkiego. Jest mi cudownie lżej i nawet mam czas na serial 😉
Odnosisz się do trzech rzeczy, które sumują się do jednej – postawienia sobie jasnej granicy między czasem na pracę, a czasem na życie osobiste. To niestety problem freelancerów, z którym sama się zmagałam – w efekcie często to nie my mamy pracę, tylko praca ma nas i jesteśmy bardziej zajęci niż ludzie na etacie… Sama – jeśli teraz pracuję z domu – zawsze stawiam sobie granicę między czasem wolnym a pracującym i NAWET JEŚLI klient czegoś chce albo ktoś pisze maila – choćbym miała ochotę – wieczorami nie odbieram i nie odpisuję. Taki nawyk trzeba wyrobić głównie w sobie, bo najczęściej to my pozwalamy klientom włazić sobie na głowę, demonstrując, że jesteśmy 24/7 🙂
A ja skomentuję z innej strony – osoby na etacie, która takie zlecenia daje do wykonania. Bo powiem szczerze, jak marzy mi się praca w domu na swoim, tak gdy widzę, jak to wygląda z drugiej strony, wiem, że będzie ciężko i podziwiam wszystkich freelancerów za cierpliwość. Bo naprawdę trzeba mieć twardy tyłek.
Z mojej strony wygląda to tak, że dostaje wytyczne jak coś ma wyglądać, kontaktuję się, staram się pilnować terminów (nie zawsze się da, czasem przez to, ile różnych projektów trzeba równocześnie kontrolować – a są oczywiście, ważne, ważniejsze, na wczoraj i to o czym dzisiaj przypomniało sobie szefostwo, a miało być na tydzień temu – innym dlatego, że przełożony zwyczajnie nie ma czasu, żeby na projekt zerknąć, a ty nie masz mocy “akceptacyjnej”). A potem po kilkudziesięciu poprawkach – których pomysłów często nawet nie było w projekcie wstępnym – mój przełożony zanosi to wyżej, lub pokazuje innym działom i… nagle robimy wszystko od nowa, na wczoraj, bo przecież całość miała być gotowa według umowy wtedy i wtedy, i nikogo nie obchodzi, że po drugiej stronie pracuje nie zespół, a jednoosobowa działalność gospodarcza. A zmiany niejednokrotnie są tak duże, że w sumie powstaje całkowicie coś innego.
Wylewam żale, bo irytuje mnie, jak duże firmy nie doceniają pracy freelancerów, wydaje im się, że wolny strzelec ma tylko ich zlecenie i ich zlecenie jest najważniejsze. A kasy im żal na zatrudnienie swojego programisty/grafika/copywritera. A potem ja dzwonię i nie mam pojęcia, jak mam tej drugiej osobie powiedzieć, że tak naprawdę wywalamy jej pracę do kosza i robimy od nowa. I że musi być na wczoraj. Bo stoi nade mną mój szef, który zlewał Pani projekt przez ostatni miesiąc, aż do końcowego deadlinu.
To się nazywa przesadna asertywność. Ale dzisiaj ona jest już niemodna. Klient chce indywidualnego podejścia.