Wreszcie udało mi się zamknąć dwa największe i najważniejsze projekty w moim życiu: pisanie książki oraz wydanie własnego, blogowego produktu. Książka jest już w rękach redakcji i teraz przyjdzie czas na korektę; natomiast moje plany treningowe można już zakupić w sklepie Codziennie Fit.
W międzyczasie musiałam się też uczyć na jakieś kolokwia, chodzić na wszystkie zajęcia (bo nie możemy zbytnio pozwolić sobie na nieobecności), pracować normalnie i żyć. I gdybym się nie pochorowała, to prawdopodobnie nie byłoby dobrze. “Na szczęście” złapało mnie dwutygodniowe zapalenie krtani i oskrzeli, więc musiałam siedzieć w domu. Mogłam dokończyć projekty i na dodatek uchroniło mnie to przed zwariowaniem.
Bo ja, niestety, mam problem. Z pracą. Mam tak silne poczucie obowiązku, że nie potrafię przestać, dopóki nie skończę. Bagatelizowałam bardzo ten problem (i zawsze, jak pamiętacie, na blogu uprzedzałam Was, że równie ważny z zapieprzaniem jest i odpoczynek) i o ile innym potrafiłam doradzić, to sobie niestety nie. Nie potrafię. Tak się boję konsekwencji, klientów, terminów, że zrobię wszystko, żeby coś było na czas i zamiast tego siedzę od rana do pierwszej w nocy nad wszystkim. Jedynym moim odpoczynkiem było poranne bieganie.
Jestem teraz maksymalnie szczera, więc mam nadzieję, że nie zostanie to odebrane negatywnie.
Nie odpoczywałam. W pewnym momencie miałam na sobie tak dużo obowiązków, że przez parę dni cały czas płakałam. Robiłam coś – i płacz. Dostawałam maila z pytaniem o termin – płacz. Spóźniałam się (bo nie dawałam rady się wyrobić) – płacz.
Płacz, bo nie dawałam sobie rady z wszystkim, czego się ode mnie wymaga, ale sama dopuściłam do sytuacji, w której tak się stało, bo brałam na siebie więcej i więcej, zapominając o sobie. Dodatkowo postawiliśmy sobie za cel honoru wydać plany przed nowym rokiem, z książką też nie mogłam się spóźnić, doszły problemy rodzinne i czułam się tak przytłoczona, jak nigdy. No i jeszcze trzeba było się uśmiechać wszędzie, bo przecież jest dobrze. Moje życie nigdy nie było lepsze. Wszystko się układa, a ja płaczę. Nienormalna. Nie powinnam. Więc doszły wyrzuty sumienia, że tu wydaję książkę, zarabiam, wszystko cacy, a ja płaczę i modlę się, żeby wszyscy mnie zostawili w spokoju, bo mam dosyć.
Nie potrafiłam tutaj pisać, bo skala przytłoczenia sprawiła, że przestałam mieć jakiekolwiek refleksje. A głównie z moich refleksji biorą się na tym blogu tematy na wpisy. Jak więc pisać, kiedy nie wiem o czym, bo jedyne, co mam w mózgu, to kolejny termin?
Okropne uczucie, kiedy masz tak dużo na głowie, że cię to paraliżuje i nie możesz się ruszyć.
Ten rok był dla mnie zabójczy. Wiele udało mi się zrobić, naprawdę mnóstwo, ale wszystkie takie działania mają swoje konsekwencje.
Nie chcę już nigdy dopuścić do takiej sytuacji. Z tego powodu (i setki innych) postanowiliśmy z Patrykiem ograniczyć zlecenia z Brandburgera (praktycznie do zera). Nie mamy zamiaru zrezygnować z pracy w ten sposób, ale na razie zwalniamy tempo. Skupiam się na pracy magisterskiej, książce i blogach.
Postanowiłam też od świąt do Sylwestra zrobić wolne. Całkowicie. Jedyne, co chcę robić, to pisać blogi. Będę czytać książki, oglądać filmy i ćwiczyć.
Nie wiem, czy ten post nie jest za szczery jak na internetowe standardy, bo przecież powinnam mieć idealne życie w domu pełnych białych mebli i mówić, że spełnianie marzeń robi się samo.
No nie robi się.
Nauczka dla mnie, że nikt z nas nie jest rakietą z niekończącym się paliwem.