Jak byłam młodsza, to strasznie marzyły mi się sceny z filmów.
Takie, w którym jest wielka miłość, taka nagle, gdzie są ciągle bukiety róż, i romantyczne przejażdżki łódką, i nieśmiałe spojrzenia, i namiętność tak wielka, że nigdy nie zdążycie się nawet porządnie rozebrać, tylko zostawiacie części garderoby po mieszkaniu.
A potem przychodzi poważny związek i scen z filmów nie ma, a przynajmniej nie w takiej ilości. I wiecie co? Wtedy dopiero zaczyna się najlepsze.
To znaczy – nie mówię, że nie ma już romantyzmu. Zawsze jest. Jest namiętność, są gwałtowne uczucia, ale jeśli spędzasz z kimś całą dobę cały czas, to nie ma tego non stop – nie dałoby się, bo padlibyście z wyczerpania po tygodniu.
Wiele kobiet myśli, że jak w związku ciągle nie ma fajerwerków, jak nagle nie ma już tylu niespodzianek i romantycznych wydarzeń, to oznacza, że:
a) on się już znudził;
b) spowszednieliśmy sobie;
c) on mnie już nie kocha jak kiedyś;
d) wdała się przeklęta rutyna;
e) to nie jest miłość;
i tak dalej.
Karmi się nas serialami, bajkami i filmami, w których wszystko zawsze musi być niezwykłe, spektakularne. Nie można komuś powiedzieć, że się go kocha, trzeba to wykrzyczeć, napisać na transparencie, przerwać czyjeś wesele i tak dalej, bo bez tego, to nie jest szalona miłość, tylko taka zwykła.
Ale wiecie co? Ja uważam, że to właśnie w miłości jest najfajniejsze. Ta zwykła, szara miłość.
O, taka tam. Nudna.
Powiem więcej: rutyna jest dla mnie czymś, co jest super.
- Bo strasznie lubię wspólne leżenie na kanapie jak dwa największe lenie i oglądanie jednego odcinka serialu za drugim.
- I bardzo mnie śmieszą nasze wewnętrzne żarty i powiedzonka, których nikt inny nie rozumie.
- Naprawdę nie widzę tego, że jadę gdzieś, nie patrzę na telefon przez kilka godzin i gdy odblokowuję, nie ma tam jakiegoś smsa.
- I bardzo lubię fakt, że gdy idę na zakupy, to nie kupuję jabłka, tylko dwie sztuki. Dla nas, nie dla siebie.
- Nie wyobrażam sobie sytuacji, w których nie mogłabym wsadzić swoich zimnych jak lód stóp pod kołdrę i ogrzać go na innej, nie mojej, łydce. A potem słuchać, że jestem najgorszą dziewczyną na świecie i zaraz czeka mnie zemsta.
- I lubię to wspólne leżenie pod kołdrą i czytanie książek.
- Lubię także nagłe przytulanie się od tyłu z pytaniem “a co robisz?”, chociaż dobrze wiem, co robi.
- I naprawdę podoba mi się, że często każdy dzień wygląda tak samo.
- I jest mi smutno, kiedy nie wygląda i spędzamy go osobno.
- I fajnie mi, że mogę do kogoś tęsknić albo właśnie mówić, że tęsknić nie będę, i że mam dosyć, i w ogóle, że to dobrze, że już jedziemy do domu, a potem po pięciu minutach czuć, że jednak wcale to nie jest dobrze i że jestem największą przylepą na świecie.
I w ogóle lubię tę rutynę, bo ta rutyna to dla mnie miłość właśnie. Nie jakieś bombowe wydarzenia, nawet nie te motylki w brzuchu czy pocałunki rodem z filmu, ale właśnie te dni, kiedy wszystko wydaje się być takie same, kiedy w domu jesteśmy we dwójkę, kiedy robię coś dobrego do jedzenia i sobie siedzimy obok, ale jednak razem.
W dupie mam, tak naprawdę, romantyczne sceny, bo chociaż bardzo je lubię i też mi się zdarzają, to gdybym miała wybierać coś, co najbardziej charakteryzuje miłość między ludźmi, to byłaby to ta przyjemność z tego, że idziesz przez życie z tą drugą osobą.
Tak po prostu.