Z biurka z hukiem zlatuje pięć różnych notesów, wszystkie zapisane tylko na kilku pierwszych stronach. Kot ucieka w panice, ślizgając się na panelach i robiąc taki zakręt, że prawie rozbija się na placek uderzając w ścianę. Próbuję złapać w locie luźne kartki i niechcący łokciem trącam herbatę. Czas zwalnia, a ja widzę, jak kubek powoli spada na podłogę, rozlewając napój po całym pokoju. Próbuję się podnieść i uderzam głową o biurko. Dzwoni telefon.
DLACZEGO jestem aż tak beznadziejna?
Mogłabym być bardziej zorganizowana. Mogłabym lepiej układać swój plan dnia. Mogłabym lepiej pisać. Mogłabym czytać więcej mądrych książek. Mogłabym być mądrzejsza, bardziej zabawna, bardziej inteligentna, bardziej sprytna. Mogłabym…
Dzisiaj przez kilka godzin pisałam ten wpis. Pisałam o tym, że nie potrafimy zaakceptować cech swojego charakteru. Że mimo tego, że warto się ciągle szkolić i aspirować do bycia lepszym, należy też zaakceptować i polubić siebie, razem ze swoim pakietem wad, które tak chętnie wymieniamy przy każdej okazji.
A potem przeczytałam to wszystko i stwierdziłam, że brzmi zbyt prosto. Polub siebie – mówią wszyscy. Zaakceptuj – dodają. A ja w tym wpisie wołałam razem z nimi, jak powtarzająca wszystko papuga: należy polubić siebie!
Eureka, Marto, doprawdy. Pomysł stulecia.
Problem w tym, że jak wszystko w życiu, to nie jest wcale takie proste.
TRUDNA SZTUKA
Nie, nie mogę. Nie mogę, bo czasami jestem na siebie wściekła – że jestem taką gapą i zatopiłam telefon. Że przez chwilę mojej nieuwagi straciłam laptopa. Że ciągle sobie powtarzam, że dziś jest dzień dobry na napisanie kilku stron czegoś swojego, a potem finalnie kończy się na tym, że zarobiona po łokcie staram się odpisać na wszystkie maile.
Oczywiście, że nie lubię siebie tak, jak powinnam. Pardon – swojego charakteru, Pewnie, że chciałabym być bardziej sumienna, że może czasami wolałabym odpuścić, że w pewnych momentach czuję ukucie zazdrości, kiedy czytam w sieci bardzo dobry tekst. Naturalne. Ja też bym chciała lepiej, więcej, szybciej.