Założę się, że nawet idealna Scarlett Johansson miała kiedyś zły dzień. Jeden z tych, w trakcie których cała ludzkość nagle rzuca się do telefonu dzwoniąc do ciebie i mając pretensje o coś, czego nie zrobiłeś. To ten dzień, który wolisz spędzić w dresie, ale nie możesz, bo musisz wyjść ze swojej jaskini do reszty społeczeństwa. Dzień, w którym wyglądasz równie ponętnie co kalafior i wszystko, razem z grubym, spasionym kotem, staje ci na drodze.
Wiecie – Dzień, W Którym Wszystko Jest Nie Tak.
Możesz być tak uśmiechnięty jak święty Mikołaj i tak optymistyczny, jak blondynka z reklam Playa, a i tak w końcu czy później zły dzień zapuka do twych drzwi. Pardon – on nie puka, on wbija się z buciorami, wskakuje na kanapę, kładzie jak żigolo z rozchełstaną koszulą i mówi: hej, przyszedłem ci zepsuć humor.
No i tak mniej więcej, to się zaczyna.
PUNKT 1: LUDZIE
PUNKT 2: ŚWIAT
Ach, ten urok Złych Dni!
PUNKT 3: JEDNO PRAGNIENIE
Gdy więc cały wszechświat obraca się wokół ciebie i sprawia, żebyś czuł się jeszcze gorzej, ty masz tylko jedno, jedyne pragnienie: żeby wszyscy dali ci spokój. Pal licho wspólne wyjścia, rozmowy telefoniczne albo konieczność zrobienia czegoś ważnego – najchętniej schowałbyś się pod kocem i egzystował, dopóki podły humor sobie nie pójdzie, albo zły dzień się nie skończy. Taka wegetacja najlepiej przebiega – według mojego doświadczenia – w zestawie z kotem, herbatą i czymś słodkim i kalorycznym, co sprawi, że zdołujesz się jeszcze bardziej, bo przecież chciałeś być codziennie fit, a nie codziennie fat.
Bo wiecie, nawet Marty mają czasami zły dzień.
A potem napiszą wpis… i jest im lepiej. Zresztą: it’s just a bad day, not a bad life.
Kiedyś już miałam zły dzień – ostatni raz tak porządny, by napisać o nim wpis, rok temu: KLIK i jeszcze wcześniej: KLIK.
A to jest moja piosenka na zły dzień: