Wszyscy chcemy, żeby nam się udało. W szkole, w pracy, na studiach i w konkursie szydełkowania organizowanym przez gminę. Każdy z nas – niezależnie od tego, czy się do tego przyznaje, czy nie – chciałby wygrać, coś zdobyć, coś osiągnąć i być osobą, o której potem pisze się książki i nagrywa filmy z beznadziejnymi aktorami.
To właśnie dlatego poradniki są takie popularne. To z tego powodu siedzimy godzinami w internecie czytając kolejne artykuły o motywacji. Każde z nas chce poznać tajemniczą receptę, która sprawi, że usłyszymy głośny huk, a nad naszą głową pojawi się napis SUKCES.
I ja chyba już wiem, jak to zrobić.
PRZECIEŻ TYLE PRZECZYTAŁAM
Po przeczytaniu setki artykułów o tym, jak się rozwijać i być człowiekiem sukcesu, po obejrzeniu miliona infografik dotyczących samorozwoju, po zakładaniu setki nowych zeszytów z postanowieniami i wiecznym próbowaniu od poniedziałku powinnam już dawno być tytanem, zarabiającym miliony dolarów, znających dziesięć języków i pracujących w najlepszej korporacji, jaką tylko możecie sobie wymarzyć.
Ale nie jestem.
Z drugiej strony, od jakiegoś czasu – dokładnie około dwóch miesięcy – widzę, że coś ruszyło. Że w moim życiu pojawia się coraz więcej małych sukcesików, które razem składają się na coś większego. Że powoli jestem z siebie dumna.
Nie, nie bójcie się, to nie będzie wspaniała historia o tym, jak radzę sobie ze wszystkim i jestem taka cudowna, a wy nie. To też nie kolejny poradnik, który tak naprawdę ogranicza się do tych samych punktów: wstawania rano, robienia list to do, odhaczania i stawiania celów. Byłam tam. Działa, ale to nie jest główny składnik przepisu na to, by wreszcie wszystko było takie, jakie powinno być.
Bo widzicie, ten kluczowy punkt jest teoretycznie prosty, ale cholernie trudny w realizowaniu.