Menu
Dobre życie

Cholera, chyba będę bezdomna – czyli perypetie z mieszkaniem

Wbrew pozorom, publicznemu przekonaniu i  najnowszym badaniom, które zrobili nieznani amerykańscy naukowcy, student musi gdzieś mieszkać. I chociaż to stwór, który do przeżycia potrzebuje niewiele, a na gołąbkach w słoiku od ukochanej i troskliwej mamy potrafi przeżyć naprawdę długo, to niestety, bariery mieszkaniowej jeszcze nie przeskoczył i żyć w namiocie przez cały rok nauki nie potrafi. Pół biedy, kiedy mieszka w akademiku albo zaklepał już jakieś mieszkanie i przypisał się do niego na wieki – a przynajmniej do magisterki.
Biada jednak tym, którzy swoje miejsce zmieniają. Czeka ich grzyb, łazienka z PRL-u i opłaty z kosmosu.
Nie mówiąc już o okolicy zapełnionej niezbyt miłymi Panami Dresami.

TRUDNA DECYZJA

Niby moglibyśmy zostać w tym mieszkaniu, w którym żyjemy teraz. Czysto teoretycznie, bo Patrykowi nie uśmiecha się dalsze codzienne wstawanie o nieludzkiej porze, tylko po to, by przez godzinę przemieszczać się komunikacją miejską; mnie z kolei na żaden staż w redakcji nie przyjmą, wiedząc, że jak zadzwonią,że coś się dzieje na mieście, będą musieli na mnie czekać sześćdziesiąt minut, bo będę grzecznie jechała miejskim autobusem z wrocławskiego końca świata, gdzie czasami zdarzają się biegające konie po osiedlu*.
Więc trochę dupa.

POSZUKIWANIA

Pełna entuzjazmu zaczęłam przeszukiwać wszystkie serwisy ogłoszeniowe w poszukiwaniu mieszkania marzeń. Na początku wcale nie odstraszał mnie fakt, że jest mało ofert – no przecież jest początek maja, jeszcze się coś znajdzie – potem starałam się nie martwić cenami, a pod koniec miesiąca jak ta bohaterka od Paula Coelho tylko usiadłam i płakałam.

Bowiem jeśli już znajdziesz mieszkanie, którego cena nie jest urwana z kosmosu, czynsz nie jest zawyżony z trzy razy, a opłaty wydają ci się być w miarę rozsądne, to jest to coś na wzór naszego teraźniejszego miejsca zamieszkania: na kompletnym zadupiu. Wszystkie w miarę tanie mieszkania umieszczone są na osiedlach na cholernych, skrajnych dzielnicach miasta. Najlepsze są zachęty w ogłoszeniach: tylko trzy dni piechotą do miasta! To my podziękujemy.

Drugim typem ogłoszeń są ogłoszenia z haczykiem. To znaczy: ja znajduję wspaniałe, niesamowite i cudowne mieszkanie, dokładnie takie, jakie bym chciała, podniecam się nim niczym fanki na koncercie One Direction, dzwonię i dowiaduję się, że:
1) oferta nie jest już aktualna, ale nie chciało się nikomu jej ściągać z portalu;
2) wynajem mieszkania jest tylko w wakacje, ale właścicielowi zapomniał tego dopisać;
3) oprócz ceny podanej w ogłoszeniu, trzeba dodać opłaty za prąd, gaz, wodę, czynsz, opłatę dla parkingowego i rachunek za striptizera;
4) trzeba wynająć mieszkanie od jutra i koniec kropka;
5) nikt nas nie chce, bo jesteśmy studentami.

I jak tu się nie załamać, nie zacząć obgryzać paznokci i nie przytyć, jedząc tony czekolady na pocieszenie? No cholera, nie da się.

ZWIEDZANIE

Po wybraniu kilku ofert, które nie były skierowane do milionerów i nie były umiejscowione gdzieś na totalnym wygwizdowie, ruszyliśmy ochoczo pozwiedzać, z nadzieją, że w końcu trafimy na to, czego szukamy. A gdzie tam: już za pierwszym razem wylądowaliśmy na jakimś obskurnym, ciemnym i przepełnionym niewybrednym graffiti osiedlu, na którym królują Panowie w Dresach. Po obejrzeniu pokoi, które wydawały się być całkiem spoko – chociaż, jak zwykle w studenckich mieszkaniach, meblościanka była punktem obowiązkowym – przeszliśmy do łazienki, a tam… kompletna podróż w czasie i wędrówka do PRL-u, z zielonymi płytkami, wanną, która nie widziała szczotki i środków czystości przez ostatnie trzy dekady i wszędobylskim grzybem tudzież pleśnią, który stwierdził, że to lokum jest dla niego idealne.
Gdyby tego było mało, właściciel bąknął coś o tym, że od tygodnia mieszkanie stoi puste, a wcześniej mieszkała tu jego matka, ale jej się zmarło.

Jeszcze nigdy nie widziałam, by Patryk tak szybko uciekał.


MÓJ BOŻE, WRESZCIE

Po naprawdę długich tygodniach bezowocnych poszukiwań, kiedy stwierdziliśmy, że już serio albo pisane nam jest mieszkanie na samym końcu Wrocławia i skazanie na długie dojazdy, znaleźliśmy.
Co prawda, jest trochę droższe, niż zakładaliśmy, ale nie ma grzyba, nie jest na zadupiu, właścicielka jest normalnym człowiekiem, a nie kimś bardzo groźnym lub bardzo wymagającym i
co najważniejsze – jest ładne!  Ba, nie ma nawet meblościanki ani odpadającego kranu, także jestem skłonna twierdzić, że jak dla studenta, to mieszkanie marzeń.

Chyba, że nie wypali.
To wtedy serio będę bezdomna.

A Wy mieliście kiedyś jakieś przygody z szukaniem mieszkania, jego wynajmem albo właścicielem?

*Serio. Kiedyś Patryk wygląda przez okna, a tam przez blokowisko biegnie koń. Prawdopodobnie zerwał się z wioski obok i sobie przybiegł zwiedzić Wrocław, co nie zmienia faktu, że to cholernie dziwne.

O autorce

Jestem Marta i próbuję jednocześnie spełniać marzenia, robić swoje i być dorosła, ale to ostatnie nie zawsze mi wychodzi.