Menu
Ludzie

Jak filmy miłosne niszczą mi życie

Filmy o miłości często piorą mi mózg. Dosłownie. Godzinami potrafię oglądać romanse, w którym jest on, ona, a czasami jeszcze ktoś inny, bo przecież nic nie ogląda się tak dobrze, jak kryzysy i wielkie dramaty. Z naiwnością połykam jak foka rybę utarte schematy, żałosne, ale romantyczne powiedzonka i wspaniałe gesty – wiecie, jak biegnięcie za autobusem czy przerywanie ślubu. A potem sobie myślę, że albo romanse to fantastyka, albo ja po prostu mam jakąś upośledzoną miłość w tym swoim przeciętnym życiu.
Mam z romansami jeden wielki problem.

Z jednej strony nie mogę przestać ich oglądać: wpatruję się z zachwytem w romantyczne sceny, wzruszam się przy dramatach i wyznaniach miłości i zdecydowanie zbyt często – tylko nie mówcie tego nikomu – wzdycham do głównych bohaterów.
Ale jest też druga strona medalu. To ta, która sprawia, że po obejrzeniu chociaż jednego romantycznego filmu, mój mózg nagle robi fikołka, dostaje małpiego rozumu i zmienia totalnie pogląd na wszystkie sprawy, bo przecież właśnie zobaczył idealny przykład prawdziwej miłości. Wiecie, takiej do końca świata, albo i jeszcze dalej, na dobre i na złe i tej, którą mógłby opisać Ed Sheeran w swoich piosenkach. Romantycznej, prawdziwej i z Tym Jedynym, inaczej zwanym księciem, na czele.
I właśnie w takich momentach stwierdzam, że moja miłość ma chyba lekkie upośledzenie.

A JA WCALE TAK NIE MAM

Zacznijmy od tego, że u mnie przez jakieś dziewięćdziesiąt pięć procent czasu wcale nie jest romantycznie, co już sprawia, że plasuję się niezwykle nisko w rankingu na Najbardziej Uroczy Związek Na Świecie. Mogę też sobie co najwyżej pomarzyć o wygranej w konkursie na Najromantyczniejszą Parę Tego Tysiąclecia. Widzicie, życie bywa okrutne.

Kiedy w filmie para wysyła sobie romantyczne wiadomości w środku nocy, ja dostaję smsa z pytaniem o to, czy zrobiłam pranie, bo właśnie kończy się zapas skarpetek do pary. (Swoją drogą, dlaczego zawsze w każdym praniu ginie przynajmniej jedna skarpetka?).

Kiedy on odgarnia jej włosy z buzi, a ona uśmiecha się i przegryza wargę, ja w tym samym czasie prawie tracę oko, kiedy on próbuje mi wyczyścić policzek, bo “czekaj, czymś się upierdzieliłaś znowu tutaj“. Nie brzmi jak cytat pasujący do miłosnego hitu na lato. Serio, nie widzę tu potencjału na romantyczną balladę.

Kiedy w filmie oni przeżywają kolejne romantyczne chwile leżąc na trawie i gapiąc się w niebo, ja po takiej próbie skaczę jak szalona, rzucając się na boki i wołając “Boże, zdejmij ze mnie te robaki! Robak po mnie łazi! Weź to stąd!“, a następnie w myślach obiecuję sobie, że to cholerny OSTATNI raz, kiedy przyszło mi do tego głupiego łba, żeby zrobić sobie romantyczne leżakowanie na gołej ziemi. NIENAWIDZĘ robaków.

Kiedy oni godzą się namiętnym pocałunkiem po szczególnie wybuchowej kłótni, ja ruszam szyją jak gołąb, próbując uniknąć buziaka na zgodę. Nie. Mam. Ochoty. Serio? Przed chwilą rzucaliśmy na siebie gromy, a teraz mam się całować jak gdyby nigdy nic? Nie ma szans. Idź sobie.

I wreszcie, kiedy oni przeżywają na ekranie wszystkie te wielkie dramaty, takie jak ktoś trzeci, choroba, wielka, potężna kłótnia i niespodziewana rozłąka, ja chrupię jabłko na kanapie w dresach, z nogami na jego kolanach i ze stoickim spokojem oglądam kolejny odcinek House of Cards.

Zero dramy. Mówiłam, że upośledzone to wszystko.

CZY COŚ JEST NIE TAK?

I czasami, kiedy oglądam zbyt dużo romansów, zaczynam myśleć, że coś jest nie tak. Bo gdzie te wszystkie fajerwerki i wodotryski? Gdzie te akcje i skomplikowane dramaty, w trakcie których tak dobrze pasuje włączyć smutny, muzyczny utwór? Gdzie te codzienne bieganie po łąkach (bardzo modne, najlepiej w zwolnionym tempie), gonienie mojego autobusu (chociaż w sumie nie wiem po co, bo jak już jadę, to tylko na fitness) i romantyczne gesty rodem z jakiegoś internetowego poradnika pod chwytliwym tytułem Jak Wyrwać Dziewczynę Swojego Życia?
Tego nie ma.
Nie stoję przy oknie i nie zastanawiam się godzinami patrząc w dal, czy to ten jedyny, nie wyciągam zdjęcia z portfela i nie uśmiecham się do niego, nie dostaję codziennie czekoladek, pachnących listów, kwiatów i nie planuję przyszłości, wymyślając imiona dla dzieci. Nie wtulam się za bardzo w nocy, bo jestem zbyt zajęta zabieraniem kołdry dla siebie. Nie gadam z nim non stop, dwadzieścia cztery na siedem, nie lubimy tych samych książek i zdarza się, że najzwyczajniej w świecie, mam go dosyć, bo mnie po prostu wkurza.
Ale jest dużo innych rzeczy.
Na przykład wsuwanie mojej ręki w jego dłoń, kiedy muszę iść załatwić coś stresującego. Widok, jak ukradkiem podczytuje mojego bloga jak tylko opublikuję coś nowego. Wspólne powiedzonko, które wymaga od nas zrobienia tak głupich min, że przechodnie się za nami obracają. Obtaczanie się jego bluzą jak kokonem z rana, w drodze po pierwszą herbatę. Sytuacje bez wyjścia, które udaje się rozwiązać, pocieszając się nawzajem i mówiąc, że będzie dobrze. Świadomość, że cokolwiek by się stało, mam kogoś za swoimi plecami. Osobę, która nie zawiedzie.
Wstawanie rano z myślą, że mam się do kogo odezwać.
I wiecie co? Wtedy dochodzi do mnie, że jestem głupia, chociaż przez chwilę myśląc, że tanie chwyty z romansów i wspólne huśtanie się na huśtawce o zachodzie słońca jest od tego lepsze. Że jakieś tam kwiaty, bombonierki, balony na niebie z napisem KOCHAM CIĘ czy zachody słońca są od tego lepsze.

Bo nic nie jest lepsze od świadomości, że masz gdzieś kogoś, kto najpierw szczerze ci powie, że zachowałaś się głupio, a potem cmoknie w czoło i niby od niechcenia rzuci, że taką cię kocha.

O autorce

Jestem Marta i próbuję jednocześnie spełniać marzenia, robić swoje i być dorosła, ale to ostatnie nie zawsze mi wychodzi.