Miało być pięknie. Miały mnie czekać wspaniałe, niezapomniane chwile, spędzone w gronie ekspertów. Miałam kiedyś opowiadać wnukom o tym bajecznym, cudownym okresie w trakcie którego tak dużo się nauczyłam i tak wiele dobrych rzeczy mnie spotkało.
Zacznijmy od tego, że ja naprawdę naiwnie wierzyłam, że czegoś się nauczę.
Że poznam inspirujących ludzi, dowiem się nowych rzeczy i podszkolę w tematach, o których nie mam bladego pojęcia. Ale nie.
Jedyne, co umiem, to tworzyć ładne prezentacje z bezwartościowymi definicjami, które mówią tyle, co nic.
PO TYCH STUDIACH NIE MA PRACY
– to były pierwsze słowa, które usłyszałam na zajęciach. Jakoś mnie to nie ruszyło: od zawsze wiedziałam, że dyplom nie sprawia, że bije się o ciebie tuzin pracodawców i że najważniejsze w tym wszystkim jest właśnie doświadczenie.
Mimo to o studiach marzyłam od gimnazjum. Przeglądałam strony uczelni, analizowałam plany zajęć i sprawdzałam, jakie książki – teoretycznie – mają czytać studenci. Już, już oczami wyobraźni widziałam jak rozwijam skrzydła przy takich ciekawych zajęciach i doświadczonych wykładowcach. Już wizualizowałam sobie, jak świetny będzie dla mnie czas studiów, z nowymi ludźmi, nauką i aktywnością w różnych projektach, bo tych, na stronie uczelni, było oczywiście sporo.
I wiecie co?
Na kartce zawsze wszystko wygląda bajecznie. A ja mogę spokojnie dostać Nobla za bycie najbardziej naiwną dziewczyną na tym świecie.
Bo bilans moich studiów jest jednak dość smutny i żałosny: po trzech latach na specjalizacji radiowo-telewizyjnej nie miałam nawet zajęć z emisji głosu, na ćwiczeniach ze wspaniałą postacią, robiącą wywiady z samymi znanymi osobistościami, zamiast słuchać jej doświadczeń, słuchałam dukających kolegów przygotowujących prezentację, a większość zajęć tylko z nazwy – o ile w ogóle – mogła zostać określona mianem “ciekawe”.
Dobra, będę szczera: duża część z nich polegała na wysłuchiwaniu anegdotek z życia wykładowców i zachwycania się, jakimi są świetnymi dziennikarzami. Konkretów było mało, o ile w ogóle jakieś się pojawiały. Zajęcia praktyczne?
Nudne jak Moda na sukces.
DOŚWIADCZENIE, ALE NAJLEPIEJ PO ZAJĘCIACH
W każdym razie – na wszystkich zajęciach i tak była mowa o doświadczeniu. Jakie to ono nie jest ważne! Jakie to ono nie jest istotne! Jak bardzo nam pomoże w zdobyciu wymarzonej pracy! Standardowe pytanie na pierwszych zajęciach z każdego przedmiotu – jakie macie doświadczenie?
I zaczynało się: jeżeli ktoś miał, to głaskanie po główce, a jeśli nie, to smutna mina i kiwanie głową w stylu “nic w życiu nie osiągniesz”. Czasami wydawało się, że doświadczenie jest ważniejsze od wszystkiego – od jedzenia, spania i oczywiście, studiów samych w sobie.
Ale, rzecz jasna, to wszystko był mit.
Bo moi drodzy, najważniejsze na świecie są obecności. No i Power Point (o nim nigdy nie należy zapominać).
Nie rozumiem po co wykładowcy tyle trąbią o tym zdobywaniu doświadczenia, o staraniu się o staże, praktyki, prace, kontakty, po co trują nam tyłki i suszą głowę, żeby ruszać cztery litery i robić coś poza, skoro gdy tylko ktoś autentycznie zaczyna działać, gaszą go jak wiatr zapałkę.
Bo nagle okazuje się, że obecność jest najważniejsza. Nawet, jeśli zajęcia są teoretyczne, kończą się zrobieniem prezentacji albo i tylko uśmiechem do prowadzącego, Musisz na nich być, bo bez ciebie – ćwiczenia są niepełne, nie ma tego zen, yin i yang się nie zgrają, klasa staje się pusta. Nawet, jeśli w trakcie nich jawnie siedzisz z laptopem na kolanach i pracujesz, kompletnie nie słuchając tego, co mówi wykładowca (bo zazwyczaj mówi monotonnym tonem o rzeczach nudnych jak flaki z olejem).
Można by pomyśleć, że jestem ignorantką – gdyby nie fakt, że reszta ludzi siedzi na facebookach, robi sobie zdjęcia i plotkuje albo odsypia imprezę.
I naprawdę im się nie dziwię.
LUDZIE
I jeszcze gdyby wspaniała atmosfera ratowała cały ten cyrk, który ktoś kiedyś, górnolotnie, nazwał studiami.
Ale też nie.
Zdaję sobie sprawę, że czytają to moi znajomi ze studiów, ale i tak obrabiają mi tyłek za plecami i śmieją się z bloga i “fejmów”, więc na jedno wychodzi . Tak nawiasem mówiąc, pozdrawiam serdecznie. A atmosfera jest skisła.
Ludzie dzielą się w grupki, a jedna ma być bardziej fajna od drugiej, co trochę przypomina gimnazjum. Ba, nawet w obrębie grup obrabiają siebie nawzajem i zastanawiam się, jak to się dzieje, że jeszcze nie chodzą z popuchniętymi językami (podobno jeśli ktoś cię obgaduje, masz krostki na języku. Oni wszyscy powinni mieć ich milion!) Poza tym, dzielenie się notatkami czy pomaganie komuś to czyny zakazane, a jeśli już, wykonywane z wielką łaską i niechęcią.
Oczywiście i na szczęście – ciągle dziękuję niebiosom – nie wszyscy są tacy i trafiłam też na kilka przewspaniałych osób.
MAGISTER, SPECJALNOŚĆ POWER POINT
Te studia uczą trzech rzeczy: po pierwsze, poprawnego robienia kompletnie niefascynujących prezentacji, po drugie – pisania podań do dziekanatu w sprawie jakichś mało istotnych pierdół i po trzecie – tego, że nawet w osobie zakochanej w zawodzie można zabić zapał i obrzydzić wszystko to, co wydawało się być cudowne i wspaniałe.
Ja się wcale nie dziwię, że ludzie nie lubią swoich studiów. Ja do swoich też nie pałam miłością.
Miało być tak pięknie. A został tylko Power Point.