Kiedy po raz pierwszy stajesz przed gmachem swojej uczelni, w drżącej ręce trzymając maturalne świadectwo, myślisz sobie, że oto właśnie się zaczyna. PRZYGODA. Nowy rozdział. Nowe życie. Już w głowie masz te wszystkie ekscytujące rzeczy, które cię spotkają: wykłady z największymi autorytetami, grupy, ba, morza nowych, świetnych przyjaciół, niezapomniane imprezy i swobodne życie bez rodziców. Nic innego, jak uczelnia, wolność & rock’n’roll.
A potem? Potem przychodzi rzeczywistość.
Nie okłamujmy się – każdy z nas jakoś sobie wyobraża każdy pojedynczy nowy rozdział w swoim życiu. Zawsze. Snujemy prześwietne wizje naszej przyszłości, okraszonej samymi fajnymi wydarzeniami i niesamowitymi przygodami, które mamy zapamiętać do końca życia i potem z uśmiechem na ustach opowiadać wnukom pękającym z zazdrości.
Mamy się otaczać przyjaciółmi, podbijać świat swoją wiedzą albo talentami, zmieniać życie na lepsze i przeżywać same cudowne chwile, najlepiej w zwolnionym tempie i przy soundtracku przypominającym muzykę z reklam.
A w praniu wszystko wychodzi tak jak zwykle: czyli kompletnie na opak.
1. SESJA
Zacznijmy od tego, że na samym początku roku obiecujesz sobie, że będziesz się uczył regularnie i na początku nawet ci to idzie: kilka razy udaje ci się sporządzić notatki, które nie wyglądają, jakby były pisane lewą ręką i raz czy dwa przez przypadek czytasz je w autobusie, bo zapomniałeś jakiejś ciekawej książki. I to, tak naprawdę, byłoby na tyle z twojego szału nauki, bo co chwila, jakimś dziwnym trafem, w twoim życiu dzieje się coś, co cię rozprasza. Wiesz, nagle spotykasz starego znajomego, całkowitym przypadkiem lądujesz na jakiejś świetnej imprezie albo ciągle jesteś zajęty wyliczaniem, czy dziś jest twój szczęśliwy dzień i masz pieniądze na obiad, czy też musisz zadowolić się chlebem z pasztetem.
Potem, gdzieś w połowie semestru, zaczynasz się na siebie wściekać. Przyrzekasz też sobie, że już miesiąc przed sesją zaczniesz gromadzić materiały i szykować się do wkuwania. Że zrobisz sobie obóz przetrwania, taki naukowy i nie będziesz zwracał uwagi na żadne, powiadasz, żadne wydarzenia. Tylko czysta nauka.
Mówisz: teraz to już nie ma bata, odłączasz się od internetu, bunkrujesz się na najwyższej górze razem z jakimiś mnichami i psem-bernardynem i wkuwasz wszystko od góry do dołu.
Tyle, że jakoś nigdy nie jest ci po drodze. Wiesz, jak to bywa – a tu zapomnisz podpytać koleżanki, tam znów rozproszy cię jakaś impreza albo coś ciekawego, a innym razem będziesz bardziej zajęty obserwowaniem, jak twój znajomy z roku śpiewa hymn na maszcie antenowym akademika. Codzienne życie studenta może być przecież bardzo zajmujące.
I nagle – przyrzekasz, że nie wiesz kiedy – orientujesz się, że masz rękę w nocniku, egzamin pojutrze i całkowicie pustą głowę. Ściągasz więc szybko jakiekolwiek notatki, siadasz do nauki, w jeden wieczór ogarniasz połowę materiału i idziesz na rzeź. Z błagającymi oczami wypraszasz u profesora trzy i pół, może cztery, jeśli ma dobry humor i wychodząc z sali obiecujesz sobie, że to OSTATNI, jak Boga kocham, OSTATNI raz i od następnego semestru całkowicie zmieniasz swoje podejście do nauki.
A potem… coś znów cię rozprasza. I przez kolejne pięć lat sesja wygląda dokładnie tak samo.