Menu
Dobre życie

Dlaczego już NIGDY nie zamówię nic w Orange

Wiecie, ja naprawdę staram się dawać wszystkim drugie szanse. Trzecie też. Czasami nawet czwarte. Staram się nigdy nie oceniać po tym, co o kimś mówią i jak bardzo go oczerniają. Ale gdybym mogła cofnąć czas, gdybym tylko, cholera, miała jakąś machinę do przenoszenia się w czasie, z ucałowaniem ręki przyjęłabym wszystkie teksty ludzi o tym, jak bardzo Orange jest do dupy. Ale ja dałam im szansę. I teraz zostałam z karą.
Dosłownie.

ZACZNIJMY OD POCZĄTKU

Za górami, za lasami, za pięcioma dolinami… żartuję. W maju we Wrocławiu do nowego mieszkania przeprowadziła się Marta – czyli ja. Wszystko w nowym miejscu zamieszkania było cudowne: sąsiedzi, pokoje, ogródek i majowa pogoda, która rozpieszczała i pozwalała biegać po wrocławskich wałach o każdej porze dnia. Wiecie, żyć nie umierać.

Jedyną czarną chmurą na horyzoncie był brak internetu. Dotkliwy. Upierdliwy. Bolący jak niespodziewany pryszcz przed randką. Postanowiliśmy więc chmury się pozbyć, a że żadna firma oprócz Orange nie oferowała na naszym Nie-Zadupiu-Ale-Jednak-Miejscu-Bez-Zasięgu internetu, pewnego sądnego dnia podpisaliśmy z Orange umowę na internet. I gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że to się cholernie źle skończy, stuknęłabym się w głowę.
Przecież miałam wi-fi.

Kiedy we wrześniu dowiedzieliśmy się, że musimy pakować manatki i spadać z naszej oazy spokoju i idealnego pałacu, zastanawiałam się jak rozwiązać sprawę umowy. Na szczęście umiem czytać, więc szybko znalazłam informację, że Orange może przenieść usługę na nowy adres.
– Boże, jaka fajna firma – pomyślałam sobie naprawdę głupio.
Byłam naiwna. Tak bardzo, że aż mi siebie żal.

Gdy znaleźliśmy następne fajne mieszkanie, do którego moglibyśmy się przeprowadzić, zadzwoniłam na infolinię Orange, bo mam dobre serduszko i chciałam jak najszybciej wszystko załatwić, żeby ani oni, ani ja nie mieli problemu. Najpierw przez 15 minut słuchałam głupio-wesołej melodyjki (bujając przy tym głową w rytm i robiąc ucieszoną minę), a następnie, po połączeniu z Miłą Panią Numer 1 (bo widzicie, okaże się, że w tej bajce Pań będzie więcej) zapytałam, czy w mieszkaniu X na ulicy Y mogę przenieść internet, bo bym chciała tam zamieszkać.

Pani – sądząc po odgłosach – powaliła trochę w klawiaturę i oznajmiła, że owszem, mogę. I że już mnie zapisuje, umawia montera i możemy sobie przybić piątkę.
– Boże, jaka miła pani – pomyślałam sobie durnie.
Gdy sobie to przypominam, jest mi siebie jeszcze bardziej żal.

Od razu po rozmowie wysłałam do właścicielki nowego mieszkania smsa: BIERZEMY. Umówiłyśmy się na podpisanie umowy o wynajem.

~*~

Tydzień albo dwa przed przeprowadzką znów zadzwoniłam, pośpiewałam kolejne piętnaście minut razem z granie na czekanie i upewniłam się u Miłej Pani Numer 2, że wszystko załatwione, internet możliwy.

Nadszedł Dzień P – P jak Przeprowadzka. Z grupą dwunastu znajomych (swoją drogą, pozdrawiam Łukasza, który chciał nam wynieść z mieszkania nie naszą komodę) przenieśliśmy  rzeczy, rzuciliśmy je w nowym miejscu zamieszkania i cieszyliśmy się, że wszystko już za nami.
Wiecie, jak powinna się ta bajka skończyć? Że na drugi dzień przyszedł Pan Monter, pomachał śrubokrętem, dotknął kabelka i BUM! był internet. Koniec.

Ale to nie będzie szczęśliwa bajka z happy-endem.

GDY ZACZYNA SIĘ DRAMAT

No więc, zacznijmy od tego, że owszem, Pan Monter przyszedł. I owszem, pokręcił kabelkiem, machnął śrubokrętem, po czym wzruszył ramionami i powiedział, że internetu tu nie będzie, bo Orange nie ma możliwości technicznych. Poklepał mnie po ramieniu ze współczuciem – naprawdę tak było – i poradził zadzwonić na infolinię, bo przecież nie będą tak chamscy, żeby kazać mi płacić za coś, czego nie mam.
I wiecie co? Pan Monter okazał się równie naiwny, jak ja.

Zadzwoniłam na infolinię i tym razem, mimo tego, że miły automat z Orange puścił mi melodyjkę aż na dwadzieścia minut, nie machałam głową w rytm i nie uśmiechałam się jak głupek. Czekałam z bijącym sercem, zastanawiając się, o co, do cholery, chodzi i dlaczego Miła Pani Numer 1 mnie tak okłamała. Odebrała Miła Pani Numer 3, która najpierw poinformowała mnie, że mam dwa, równie beznadziejne, wyjścia:
a) płacić do końca umowy (od listopada do maja) normalnie rachunki za internet, które oscylują w granicach stówy miesięcznie;
b) zapłacić karę za zerwanie umowy (która oscylowała wtedy w granicach pięciu stów miesięcznie).

I wtedy się zdziwiłam.
Mówię: halo, ale jak to – wy nie możecie świadczyć usług, a ja mam za to płacić? Gdybym wiedziała, że w tym mieszkaniu nie będzie internetu z Orange, szukałabym nowego lokum dalej!
Na co Miła Pani Numer 3 powiedziała, że jej przykro, że mam rację i że mogę złożyć reklamację razem z najmem i wtedy nie będę musiała płacić kary.

– Boże, jednak miła ta pani – pomyślałam teraz już naprawdę, ale to naprawdę głupio.
Widzicie? Jestem naiwna.

  ~*~

W ten sam dzień zadzwoniłam jeszcze raz i tym razem odebrała Pani Numer 4. Powiedziała, że mam się nie martwić i że ogólnie don’t worry be happy, bo jak złożę wypowiedzenie umowy razem z kopią najmu mieszkania, to kary mi nie wlepią. Mówi do mnie: no bo przecież Pani niczego złego nie zrobiła, a usługi nie mogą być świadczone.
– Co nie? – pytam retorycznie, ucieszona, że znalazłam kolejna bratnią duszę – no nie mogą! Czyli  nie będę płacić kary?
– Nie będzie pani – uspokoiła mnie Miła Pani Numer 4.

Napisałam więc wypowiedzenie, skserowałam umowę o najem mieszkania i jeszcze dwa razy dzwoniłam na infolinię, słuchając melodyjki z małym stresem – swoją drogą, za każdym razem ta melodia wywołuje inne emocje – i upewniając się, że na pewno, na pewno nie będzie kary.
– Nie będzie – mówi Miła Pani Numer 5.

– Niech się pani nie martwi, jak pani dostarczy te dokumenty, kary nie będzie – pocieszyła mnie Miła Pani Numer 6.
– Same miłe panie w tym Orange – pomyślałam sobie, drukując mój wniosek.

ROZPOCZYNA SIĘ WĘDRÓWKA

Zaniosłam wniosek i ksero na początku listopada do wrocławskiego salonu Orange, znajdującym się w wielkim gmachu. I znów spotkałam Miłą Panią z Numerem 7 oraz Miłego Pana Numer 1. Pan Numer 1 przyjął mój wniosek, zostawił mi ładną pieczątkę, z którą poczułam się prawie jak dziecko z naklejką Odważny Pacjent i odstresowanym ciałem. Dla pewności – bo jestem przecież kłębkiem stresu – zapytałam Miłej Pani Numer 7 czy może zerknąć na wniosek i czy nie będę płacić kary.
– Nie będzie pani, to tylko formalność – mówi Miła Pani Numer 7 – za czternaście dni już  będzie po sprawie.

Minęło czternaście dni a odpowiedzi nie ma. Za to na mojej skrzynce pojawił się rachunek za grudzień. Zadzwoniłam znowu, tym razem z ciśnieniem, bo wiecie, moja mama ma nadciśnienie, więc jak się denerwuję, to też mi się udziela. Chcę rzucić telefonem, kiedy słyszę melodyjkę, ale jestem twarda, wytrwam, dam sobie radę, przeżyję. Odbiera Miła Pani Numer 8.

Tłumaczę. Mówi, żebym się nie martwiła, bo to już ostatnia opłata na konto Orange i że moje wypowiedzenie już jest w systemie i w ogóle wszystko jest w pompkę i powinnam się rozluźnić, bo mi się nieco pośladki spinają.
– A jednak wszystko będzie dobrze! – pomyślałam.
Boże, co za naiwne dziecko. Uwaga, Nobla za Największą Naiwność Roku otrzymuje Marta Hennig! Brawa! Ale wiecie co? Gorzka ta wygrana.

~*~

Bo dwa tygodnie później na mojego maila przychodzi wezwanie do zapłaty kary. Teraz, już, w ciągu dwóch tygodni mam wyskakiwać z kasy, wyciągać portfel, przetrzepać kieszenie i znaleźć trzy stówy, bo inaczej Pan Orange się zdenerwuje.
No i wtedy skończyła mi się cierpliwość.

Zadzwoniłam na infolinię, mówiąc niecenzuralne słowa z prędkością światła, kiedy tylko usłyszałam melodyjkę w słuchawce. Odebrała Miła Pani Numer 9, która powiedziała, że MAM KARY NIE PŁACIĆ, BO NASTĄPIŁA POMYŁKA W SYSTEMIE. I że oczywiście oni sprawę rozwiążą i że don’t worry be happy. Wiecie, mam się uśmiechać jak Karolak na reklamie i cieszyć z życia, bo się rozwiąże. Spoko. To czekam.

Nic się nie dzieje. Piszę więc na stronie Orange, że jestem już zdenerwowana, ciśnienie mi rośnie, cukier spada, a wszystkie efekty mojej diety idą na marne, bo wpierdzielam słodycze, żeby zabić stres.

Po tygodniu, dzisiaj, dostaję odpowiedź, że mają mnie w dupie, ogólnie leją na mnie ciepłym sokiem pomarańczowym i karę mam zapłacić, bo gdybym miała meldunek, to moglibyśmy gadać, a że mam umowę najmu, to nara. Skrótem: płać dziewczyno i zejdź nam z ogona.
I zgadnijcie, co zrobiłam?

IDĘ NA WOJNĘ

Zadzwoniłam na infolinię. Melodyjka ta sama, od paru miesięcy nic się nie zmieniło. Już znam słowa, więc mogę ją zaśpiewać w X Faktorze. Tym razem odbiera Miły Pan Numer 2. Tłumaczę, unoszę głos, używam słowa “cholera” i żądam wyjaśnień. Pan mówi, że zgłosi reklamację. Ja się poważnie wkurzam, więc mówię, że proszę o nagrania rozmów i idę z tym do rzecznika praw konsumenta, albo innej ważnej osoby, która pomoże mi zrobić dym.

Jest wieczór, a ja dalej nie dostałam smsa z numerem reklamacji, czyli mam się pocałować w tyłek, bo prawie na pewno jej nie zgłosił. Gdyby zgłosił, dostałabym numer. I tu mogłaby być plansza z napisem KONIEC, ale jej nie będzie.
Ja się nie dam tak spławić.

Wszystko mogło potoczyć się inaczej. Gdyby Miła Pani Numer 1 sprawdziła dokładnie ulicę, to nie wynajęłabym tego mieszkania i nie byłoby problemu. Gdyby wszystkie inne Miłe Panie mówiły mi, że mam karę zapłacić, albo dogadałabym się z nowymi lokatorami starego mieszkania o przeniesienie umowy, albo od razu karę bym zapłaciła i miałabym to z głowy. Ale nawet na logikę – dlaczego mam płacić karę za to, że ktoś nie może zrobić swoich usług? Co ja takiego zrobiłam? 
Ale zapłaciłabym. Gdyby nie fakt, że każdy pracownik tej pomarańczowej firmy mówił mi, że mam rację i kary płacić nie muszę.

~*~

I wiecie, co jest najgorsze? Że całe moje trzy lata leczenia żołądka i rezygnacji z leków poszły w cholerę, bo od tego stresu znów mnie męczą bóle i prawdopodobnie w ciągu miesiąca znów wyląduję na gastroskopii, a potem będą mnie paść antybiotykami i syropem z melisy. Dopiero co wyleczyłam swoją skłonność do stresowania się tylko po to, żeby teraz znów zwijać się z bólu w dzień i w nocy.
Dzięki, Orange.

Po publikacji tego wpisu dzwonię jeszcze raz i jeszcze raz żądam nagrań rozmów. Mam to gdzieś, że oni mają jakieś procedury, błędy w systemie, szereg Miłych Pań, które kłamią i wielką dupę, w której trzymają wszystkich swoich klientów. Nie może być czegoś takiego, że tyle osób mnie zapewnia, że wystarczy zrobić to i to, że mam rację, że kary nie będzie, a potem nagle zmieniają zdanie i jeszcze wysyłają mi maila z ŻĄDANIEM ZAPŁATY. Takim tonem, jakbym im coś ukradła.

DOPISEK: Sprawa z Orange już się wyjaśniła. Po opublikowaniu wpisu skontaktował się ze mną pracownik, który ponownie rozpatrzył moje papiery i moją rezygnację. Firma anulowała moją karę, więc na szczęście mój portfel nie wyje z rozpaczy.

O autorce

Jestem Marta i próbuję jednocześnie spełniać marzenia, robić swoje i być dorosła, ale to ostatnie nie zawsze mi wychodzi.