Gdyby ktoś ogłosił konkurs na najbardziej zakochaną w sobie grupę społeczną, ku zdziwieniu wszystkich pierwszego miejsca nie zajęliby celebryci, robiący sobie #selfie w windzie. Zwycięstwa nie świętowaliby też ani politycy, ani – o dziwo – sławni blogerzy, popijający drogi alkohol na jakichś egzotycznych wyspach. Puchar zgarnęliby dziennikarze. Bez dwóch zdań.
Zdziwieni?
Kiedy twojej opinii słucha mnóstwo ludzi, można poczuć się ważnym. Gdy każdego dnia, wieczór w wieczór, wiesz, że twoich słów słucha tysiące widzów, możesz poczuć, jak woda sodowa uderza ci do głowy. Kiedy żyjesz tak przez jakiś czas i załatwiasz wszystko legitymacją prasową, granica między tym, co powinieneś, a tym co robisz, nieźle się zaciera.
A ty zostajesz świętą krową.
JESTEM PANEM DZIENNIKARZEM
Standard: witam, dzień dobry, mi się należy, bo ja pracuję w mediach. Mogę mieć pretensje do wszystkich i do wszystkiego, głośno krytykować polityków na moim bardzo niezależnym blogu podczepionym do serwisu redakcji w której pracuję i mówić, jacy to młodzi reporterzy są głupi i naiwni.
Mogę dosłownie wszystko, bo moja legitymacja prasowa pozwala mi na uważanie się za najlepszego eksperta w każdej dziedzinie.
UCZYMY MŁODYCH TEGO SAMEGO
Przekazywanie…czego? Informacji? A kto to będzie czytał?
Pisz pod tezę: ma być ostro i tyle.
POGÓDŹ SIĘ Z TYM, NAIWNIAKU
To nie gość jest najważniejszy, tylko dziennikarz – wielka, świecąca rozrywka, największy neon całego wydarzenia, król i władca, pan z kawałkiem kartoniku, na którym pisze “press”.
A jak ktoś jest uparty, to jest i ten nieszczęsny FACEBOOK.