Czy będziecie się z tym zgadzać, czy nie, jedno jest dla mnie pewne – studia to zupełnie nowy etap w życiu człowieka, szczególnie, jeśli musi się wyprowadzić z domu. To czas domówek, na których zawsze ktoś w końcu ląduje przytulony do toalety; ogarnięcia się i ruszenia tyłka, bo nikt ci nie powie jak w szkole, co dokładnie masz wiedzieć na egzamin; to moment, w którym zaczynasz zauważać, że całe to uzupełnianie tony dokumentów i pism to nic w porównaniu z tym, jak bardzo można się wkurzyć stojąc w kolejce do dziekanatu. To chwila, w której zaczynasz rozumieć, po co tym wszystkim ludziom lista wydatków i kalkulator.
WIEŚNIOK NA HORYZONCIE
Może to nie spotyka wszystkich, ale ja pierwsze dwa miesiące przyzwyczajałam się do życia w Dużym Mieście. Kilka razy zdarzyło mi się wsiąść do złego tramwaju i pojechać zupełnie w inną stronę na drugi koniec miasta; często też wybierałam trasę kompletnie naokoło, bo myślałam, że to jedyna i słuszna droga. Patryk kiedyś wracał do domu i wsiadł do autobusu, przekonany, że jedzie do naszego mieszkania. Gdyby nie zorientował się w porę, wywiozłoby go na zupełnie inną dzielnicę, skąd musiałby iść piechotą, bo nie było tam połączeń na nasze zadupie.
KASA, KASA, KASA
NIC NIE ROBIENIE
Tego to już kompletnie nie rozumiem: iść na studia i nic nie robić. Nie zapisać się na nic, co cię interesuje, nie robić czegoś nowego, tylko najzwyczajniej w świecie studiować, czyli – no proszę was – chodzić na odwal na zajęcia i uczyć się do kolokwiów (to na ambitniejszych kierunkach), albo panikować przed sesją. Rozumiem, jeśli ktoś ma takie studia, że ciągle musi zapierdzielać, żeby go nie wywalili, ale jeżeli jesteś na typowym kierunku, to zazwyczaj masz naprawdę życie lekkie jak księżniczka. To jednak nie przeszkadza ludziom znajdować pięćdziesięciu tysięcy wymówek i finalnie kończy na tym, że ich jedyną aktywnością jest bieganie na tramwaj, a próbą rozwoju – imprezy w soboty, gdzie próbują być towarzyscy. Prawie się wzruszyłam, takie to ambitne.